AAA
Igrają z ogniem
Łączą żywioł i pasję
Czwartek, 18 sierpnia 2011r. (godz. 21:25)

fot. Gazeta Starachowicka

Zapierające dech w piersiach akrobacje, energiczna muzyka i wreszcie ogień, który wprowadza w ich przedstawienia odrobinę ryzyka, ale i magii. Tak wyglądają pokazy grupy Enzonda, młodych tancerzy ognia ze Starachowic, których spotkaliśmy całkiem przypadkiem podczas nocnego zwiedzania Chęcin. Zrobili tam niezłe show, czego dowiodły brawa od publiczności.

fot. Gazeta Starachowicka

Choć nie do końca wiadomo, czy ogniomiotacze to faktycznie tancerze, czy bardziej kuglarze, jedno jest pewne - popisy w ich wykonaniu są wyjątkowo spektakularne i cieszą się coraz większą popularnością.


Historia tańca z płonącymi kulami czyli "pojkowania" przybyła do Europy z Nowej Zelandii, a dokładniej z plemienia Maori. Podobno tamtejsze kobiety, które od wieków zajmowały się pracami "domowymi", w tym szyciem, ćwicząc swoje umiejętności tkackie przywiązywały do sznurków kamienie i kręciły nimi, trenując sprawność nadgarstków. Energiczne machanie kulami wprowadzało ciało w rodzaj naturalnego tańca. Z czasem kamienie zastąpiono ozdobami i wprowadzono jako element do tradycyjnych tańców. Niewykluczone, że wykorzystywano je także do porozumiewania się na odległość - podpalone kule widoczne były z daleka. Teorii jest wiele. Nie zmienia to jednak faktu, że taniec dość szybko wydostał się poza granice Nowej Zelandii i podbił świat.

Tancerze ognia swoimi wyjątkowo widowiskowymi pokazami sprawili, iż sztuka ta zyskuje coraz większą popularność. Na całym świecie wciąż powstają nowe grupy, skupiające sympatyków tańca z ogniem, którzy szlifują swoje umiejętności, organizują pokazy i zjazdy, zarażając swoją pasją innych. Młodzi ludzie "połykają bakcyla" firedance przeważnie już po pierwszym pokazie. Potem ćwiczą sami lub w grupie, poszerzając swoje wiadomości o tańcu ognia na forach internetowych, a także oglądając zamieszczone tam filmy. Tak było z grupą "Enzonda", młodymi ludźmi z naszego powiatu czyli Michałem i Grzegorzem Marczakami, Piotrem Krzciukiem, Łukaszem Słomińskim, Michałem Pasternakiem, Joanną Lipiec, Lucyną Garbacz, Katarzyną Roman i Karoliną Bielecką, dla których taniec i ogień stał się prawdziwą pasją.

Od rycerza do ogniomiatacza

Wszystko tak naprawdę zaczęło się w Iłży, podczas jednego z turniejów.

- Działałem wtedy jeszcze w Bractwie Rycerskim - wspomina Michał Marczak, który przewodzi dzisiaj grupie "Enzonda".

Pokaz organizowany przez białoruską grupę "Javaryna" zrobił na nim tak duże wrażenie, że zaraz po powrocie do domu sporządził prowizoryczne "poi", czyli piłki na sznurkach i rozpoczął długi proces przyswajania kolejnych technik. Wkrótce zarazili się tym pozostali członkowie przyszłej grupy ogniowej i niedługo potem podjęli pierwszą próbę podpalenia poiek na łańcuchach.

Grupa początkowo rozwijała się w Starachowicach, później, gdy część wyjechała na studia, przenieśli swoją działalność do Kielc.

- Zamieszkaliśmy razem w jednym mieszkaniu - mówi Michał. - Szybko zaczęliśmy wspólnie trenować najpierw w domu, a później na dworze.

W końcu zaczęli się pokazywać na Placu Artystów. Zbierali do kapelusza i tak zarobili na swój pierwszy profesjonalny sprzęt, wykonany z kevlaru, czyli włókna karbonowego, które nie spala się w ogniu, jak zwykłe szmaty wykorzystywane do tego celu do tej pory.

Ale zanim do tego doszło, minęło trochę czasu. Ćwiczyli dużo i bardzo wytrwale, nie zrażając się po pierwszych niepowodzeniach.

- Ważne jest to, żeby się nie poddawać - przekonuje Michał. - Nawet jeśli miewa się lęki. W takim momencie nie można przestawać. Trzeba ćwiczyć i starać się je pokonać.

Pomijając sam ogień, który - wbrew temu, co twierdzą niektórzy - naprawdę potrafi parzyć, nie jest to sztuka łatwa, wymaga sporych umiejętności, choćby tanecznych, ale przede wszystkim właściwej koordynacji ruchów. Muszą być sprawni, ostrożni i nie bać się ognia. Swoje układy ćwiczą najpierw na "sucho", zazwyczaj ze sznurkiem, na końcu którego zawieszony jest jakiś ciężarek.

- To może być piłka ping-pongowa - mówi Piotrek Krzciuk. Lub zwykła skarpeta, jak dodają dziewczyny, które tańczą na scenie z pięknymi wachlarzami ogni.

- Zaczynamy od jednej ręki, a potem dodajemy drugą - mówi Michał. -Najpierw ruchy tylko do przodu, a potem tylko do tyłu, później jeszcze na boki i zaczynamy ćwiczyć obroty. To są podstawy.

- Wszystko wykonujemy na obie strony - mówi Lucyna Garbacz. - Pracujemy synchronicznie, jakby dwie półkule, które muszą się uzupełniać.

- Lewą oczywiście trudniej się ćwiczy, trzeba przełamać własne bariery.

- No i obawy, że coś zaraz uderzy cię w głowę - dodają dziewczyny.


Znają przeróżne sztuczki

Dopiero, gdy są już pewni swoich umiejętności - mogą spróbować z płonącymi rekwizytami - kulkami, linami, wachlarzami, czy parzydełkami.
Z każdą z tych rzeczy można zrobić różne figury. Niektóre mają mniej, inne więcej elementów tanecznych. O wiele łatwiej jest się poruszać z wachlarzami, niż wymachiwać łańcuchem. Choć nawet i one potrafią zmęczyć.

- Jak macha się nimi nad głową, to bolą ręce - przyznaje Lucyna.

Każdy jeden wachlarz, bez namoczenia go w parafinie waży około pół kilo, później około kilograma. A każda z dziewczyn tańczy z dwoma. Za to efekt jest znakomity.
Tancerze sprawiają, że wirujące płonące przedmioty tworzą świetliste koła, zygzaki, elipsy i piękne motyle, czym robią piorunujące wrażenie na widzach, zwłaszcza gdy spektakl odbywa się w nocy lub w ciemnym pomieszczeniu.
Ale oczywiście nic nie przychodzi samo. Wymaga to pracy.

- Są ludzie, którzy szybko się uczą, są rozciągnięci i mają dobrą koordynację. Ja przed pierwszym "paleniem" ćwiczyłem miesiąc czy dwa. Ale to było zwykłe kręcenie do przodu i do tyłu. Bardziej przypominało oswajanie się z ogniem, niż taniec - mówi Michał. - Przed pierwszym większym pokazem ćwiczyłem rok czasu.

Niełatwo im było przebić się na rynek.

- Początki były trudne - przyznaje lider tancerzy. - Ciężko się było zareklamować. Dopiero kiedy zaczęliśmy ćwiczyć na Placu Artystów, ludzie zaczęli nas rozpoznawać. Po jednym z takich pokazów i ktoś zaproponował, żebyśmy wystąpili w jego lokalu.

I tak trafili do restauracji "Hulaj dusza" w Kielcach. Wydrukowali ulotki i zaczęli rozdawać je podczas swoich show.

- Ludzie podchodzili i pytali - przyznaje Lucyna.

- Potem nasi klienci wypromowali nas u swoich znajomych - dodaje Joasia.
I jakoś poszło … Poczta pantoflowa zrobiła swoje.
Przełomowy w ich karierze okazał się występ z w Kieleckim Centrum Kultury, gdzie po raz pierwszy wystąpili przed tak dużą publiką.

- Ludzie przyszli tam dla nas, byliśmy na plakatach - opowiada Michał.

Później wystąpili na Juvenaliach, a więc dość dużej imprezie, która wypromowała ich w mieście. Założyli też stronę internetową, a Michał, jako informatyk zadbał o jej pozycjonowanie. Dzięki temu po wpisaniu nazwy zespołu do wyszukiwarki, pojawia się ona wśród pierwszych wyników. A to spowodowało, że dowiedziało się o nich jeszcze więcej ludzi.

Każdy ich pokaz to inna opowieść.

- Choreografie są w całości naszymi pomysłami, muzykę też dobieramy sami - mówi Michał, "przekazując pałeczkę" dziewczynom, bo to one mocno tutaj działają. Joasia przez sześć lat tańczyła w MiM-ie. Była z nią także Karina. Natomiast Lucyna udzielała się mocno w Plejadzie. Dziś same wymyślają różne układy.

- Zdarza mi się to bardzo często, gdy jeżdżę na studia do Łodzi - przyznaje Joasia. - Bywa, że podczas słuchania muzyki - tam i z powrotem - zdarza mi się coś ułożyć.
Potem pokazuje to innym i jeśli jest zgoda, zaczynają ćwiczenia. Tańczyli już do rock & rolla, techno, a także muzyki folk, którą chyba najbardziej lubią.

- Do wszystkiego możemy tańczyć - przekonuje Michał. - Musimy mieć tylko czas, aby się przygotować. Często ludzie dają nam wolną rękę, ale są i tacy, którzy mają sprecyzowane życzenia. Chcą rock & rolla, czegoś romantycznego, lub wręcz przeciwnie - czegoś "mrocznego" i mistycznego.

Choć w odróżnieniu od innych grup, zajmujących się fireshowem, nie chcą przesadzać z mrocznym klimatem. Nawet nazwali się nieco inaczej. Nie są Inferno, jak na początku, tylko "Enzonda". Co to oznacza?

- Sami nie wiemy - śmieją się wszyscy. - Kolega kiedyś wymyślił, a że brzmiało dość dobrze, tak już zostało.
- Staramy się tańczyć dosyć radośnie, robić pozytywną muzykę, raczej wesołą - mówi Lucyna.
W swoim repertuarze mają już kilkanaście stałych utworów, do których od czasu do czasu wprowadzają drobne modyfikacje. To, jak długo będzie powstawał nowy kawałek, zależy od dnia.

- Czasem się przyjdzie i nic nie robi, a kiedy indziej wychodzimy z gotowym utworem - mówi Piotrek.
W ubiegłym roku przygotowali nową stylistykę pokazów, wzorowaną na latach 60 - tych. Ich show jest pełne życia, energicznej i porywającej do tańca muzyki oraz oczywiście dużej ilości ognia! Premiera odbyła się w czerwcu, w jednej z podwarszawskich dyskotek i tak się spodobała, że wykorzystują ją nadal.

Byli z nim m.in. w Busku, na latynoskiej imprezie. A występują wszędzie, gdzie ich tylko zaproszą - na imprezach firmowych, sportowych, weselach, festynach, koncertach, czy nawet urodzinach. Zdarzyło się nawet w śniegu, co pamiętają do dziś. Zamarzła im parafina, którą musieli podgrzewać. Hipnotyzują też ogniem do kontemplacyjnej muzyki.

- Zawsze staramy wpasować się w charakter imprezy. Dla nas wesele to nie to samo co juwenalia - mówi Lucyna. - Ludzie chcą się bawić i cieszyć, co staramy się im zapewnić.
Pokazy w ich wykonaniu trwają od 15 do 30 minut, bo lepiej widzowi zostawić niedosyt, niż przesyt, jak uważają zgodnie.

Niczym smoki

Nie brakuje w nich wielu efektownych tańców i sztuczek, z których najbardziej widowiskowe, ale i niebezpieczne jest "plucie ogniem", z którego słynie Piotrek Krzciuk.

Wykorzystuje do tego parafinę, którą bierze do ust, a później rozpyla w powietrzu jak wodę. Zapala się w momencie, kiedy doleci tylko do ognia. Przy odpowiednich warunkach może trwać to kilka czy kilkanaście sekund.
- Ważne, aby w tym czasie nie wciągać powietrza - mówi Piotrek. - Jest wtedy gorące, może poparzyć drogi oddechowe. Wówczas zostaje już tylko szpital.

- Nasz kolega z innego zespołu tak właśnie znalazł się w śpiączce - mówi Michał. - Nam się na szczęście to nie zdarzyło.

Mieli natomiast inne przygody, jak poślizgnięcie na parafinie.

- Kiedy pluje się ogniem, podłoga robi się śliska. Wszystko przez parafinę, która opadała na dół - wyjaśnia ekspert od smoczego oddechu. - Nabrałem jej kiedyś w usta, a potem poślizgnąłem się i przejechałem pod ogniem. Nikt się nie zorientował. Wyglądało to tak, jakby było celowe - opowiada chłopak.

- Ognia nie trzeba się bać, choć trzeba na niego uważać - przekonuje Michał. Wspomina przy tym o przypalonych włosach. Kiedyś miał kucyk, dziś jest obcięty na krótko. Zdarzają się poparzenia, ale niegroźne, jak twierdzi.
- To jest chwila dotknięcia - przekonuje Piotrek. - To, co się pali, to kevlar, czyli włókno węglowe. Nie podgrzewa się przy tym za bardzo.
Podgrzewają się za to elementy z metalu, które jeśli dotkną do skóry mogą zostawić niewielką smugę.
- Najgorzej ma Łukasz, który obwija sobie poiki wokół ręki. Jeśli przy zawinięciu zaplączą się, mogą rzeczywiście poparzyć - przyznaje Michał.

I takie przypadki zdarzają się, ale o wiele rzadziej niż wcześniej, kiedy sami robili sprzęt. Ale nawet wtedy nie było w stanie ich to powstrzymać. Bo ogień jest tym, co ich pociąga, formą sportu ekstremalnego, która pomaga pokonywać własne bariery. Daje satysfakcję i wiele przyjemności. Nie ma podobno nic przyjemniejszego dla ucha, jak jego szum. A jeśli jeszcze podoba się przy tym i publiczności, to dlaczego mieliby tego nie robić. Poskramianie niebezpiecznych żywiołów w rytm muzyki pozwala cofnąć się do korzeni i choć przez chwilę zapomnieć o otaczającym nas cywilizowanym świecie. Naprawdę polecamy, sprawdziliśmy to sami w Chęcinach! Miejmy nadzieję, że można ich będzie zobaczyć kiedyś także w Starachowicach.

(An)

Dołącz do grona fanów Portalu Wirtualne Starachowice na Facebooku!

REKLAMA