AAA
Niewielu w to wierzy, a fakt jest faktem
Rowerem w cztery dni do Monachium
Piatek, 17 czerwca 2011r. (godz. 21:22)

Takim wyczynem szczyci się starachowiczanin, Jerzy Jabłoński, bo zaledwie w osiem dni pokonał aż 2149 km, dokładnie tyle ile jest z naszego miasta do Monachium i z powrotem.

Jerzy Jabłoński
Jerzy Jabłoński
fot. Gazeta Starachowicka
Jerzy Jabłoński
Jerzy Jabłoński
fot. Gazeta Starachowicka

Doskonałej kondycji może mu pozazdrościć niejeden młokos. Bo mimo pięćdziesiątki, którą przekroczył, rozpiera go mnóstwo energii. Ci, którzy wołają do niego z lekką ironią "dziadek dawaj gazu", mają się z pyszna. Bo jedyne, co udaje się im zobaczyć, to jego koszulkę, która znika im szybko z oczu.


Bez względu na to, czy pada deszcz, czy świeci słońce, pan Jerzy wsiada na rower i przemierza nie dwa czy trzy, ale aż... sto kilometrów dziennie! Dziarski 54-latek nie wyobraża sobie życia bez takich przejażdżek. Jego miłość do dwóch kółek zaczęła się jeszcze za młodu. Jeździł sporo na jednośladzie, nawet do Czech. Trenował również biegi i podnoszenie ciężarów. Ale niedługo po ślubie, porzucił sportowe pasje. Powrócił do nich dopiero osiem lat temu, kiedy po blisko 30 latach wsiadł znów na rower, pokonując za jednym razem prawie 40 kilometrów. Dziś ma ich na koncie o wiele więcej. A wszystko zawdzięcza swojej … chorobie. To ona, jak na ironię, pokazała mu ścieżkę do zdrowia.

- Zaczęło się, jak miałem 37 lat - opowiada mężczyzna. - Ciężka praca fizyczna zrobiła swoje. Nie mogłem poradzić sobie z kręgosłupem. Duży ból sprawiały mi zwykłe czynności. Próbowałem wszystkiego, ale najskuteczniejsze okazały się ćwiczenia. Po roku zauważyłem sporą poprawę. Chciałem wsiąść na rower, ale obawiałem się, czy mi się uda.
Postanowił jednak spróbować. Był miło zaskoczony. Dość szybko poznał też ludzi, którzy podobnie jak on pokochali jednoślad.

- Mam znajomego, który skończył 72 lata, a żaden małolat mu nie podskoczy. Sam zresztą miałbym z tym spore problemy - przyznaje pan Jerzy.

Na swoje usprawiedliwienie dodaje, że nie lubi się ścigać.
- Jestem raczej długodystansowcem. Wolę równomiernie rozkładać siły. A przy ściganiu się nie jest to raczej możliwe - tłumaczy.

Trenuje regularnie od ośmiu lat, a mimo to nawet jemu zdarzają się czasem zakwasy.

- Ostatnio nabawiłem się ich na wiosnę. Żona kupiła steper do domu, chciałem go wypróbować. Biegałem na nim jakieś 25 minut. Wystarczyło, żeby na drugi dzień nie móc się ruszyć -przyznaje.

Podstawa to dieta

W zimie, gdy nie mógł jeździć, zaczął po prostu biegać, 7 - 8 km dziennie, a czasem i więcej. Po tej ostatniej uzbierało się ich ok. 300. Czemu zawdzięcza taką energię?

- To przez te kiełki - śmieje się pokazując niewielki pojemnik, złożony z trzech mniejszych kiełkownic.

- Odkąd kupiłem go dwa lata temu, ciągle coś w nim hoduję. A to soczewicę, a to rzeżuchę, albo brokuły. Mają znakomite działanie antyrakowe, dzięki obecnemu w nim flawonoidowi, to sulforafan.

Kiełki, jak przekonuje, powinny stać się stałym elementem w diecie ludzi chorych lub zagrożonych chorobami nowotworowymi.

- Znajduje się tu także koenzym Q10, a do tego mnóstwo witamin - A, C, B1, B2, PP, wapń, żelazo, fosfor, magnez - wylicza. - To prawdziwa bomba cennych składników odżywczych.

W domowej hodowli ma też fasolę adzuki, mung, a także lucernę, która podobno jest doskonała na stawy.
- Starość nie radość - żartuje. - Sam wiem coś o tym, często bolały mnie biodra. Ale od jakiegoś czasu ich już nie czuję. To przez te kiełki - przekonuje.

- Coś w tym jest - śmieje się jego żona. - Nawet włosy ostatnio mu się "rzuciły".

- To lepsze niż wszystkie lekarstwa. Niektórych może odstraszać dość specyficzny zapach, ale mnie nie przeszkadza. Lubię łączyć je z porem. Skutecznie zabija smak kiełków i ma znakomite walory smakowe - dodaje pan Jerzy.

Często jada też ryby, zwłaszcza te tłuste. Zawarte w nich tłuszcze omega-3 pomagają wyostrzyć umysł i poprawić formę, rozrzedzają krew, co m.in. ułatwia transport tlenu do mózgu. Zapobiegają również tworzeniu się zakrzepów, wspomagają produkcję fosfolipidów oraz utrzymują zdrowe membrany w komórkach nerwowych. Do tego pije wodę, albo zieloną herbatę. Oczywiście zdarzają się małe grzeszki - power ride czy coca - cola podczas podróży, ale dodają energii na krótko.

- Nie jestem jakimś fanatykiem - śmieje się pan Jerzy. - Staram się jeść tak jak inni, choć nie żałuję sobie warzyw ani owoców.

Pokonał własne grancie


Pomysł z wycieczką zrodził się nagle.

- Zadzwoniła do mnie córka, która mieszka teraz w Monachium i powiedziała, że przyjadą tam wkrótce Juraja Hip i Nazareth, których byłem gorącym fanem. Prosiłem, żeby kupiła bilety. Żonie nawet nie wspominałem, powiedziałem dopiero na koniec, gdy wszystko było gotowe. Szkoda by było zmarnować przecież wejściówek - śmieje się pan Jerzy, który nie kryje, że był to mały fortel z jego strony.

- Miałem jechać na koncert, który był oczywiście ważny, ale rower był dla mnie jeszcze ważniejszy - przyznaje mężczyzna.
Z początku planował jechać z kolegą. Ostatecznie jednak wybrał się sam. Wyjechał z domu 4 maja. Najpierw do Kielc, Jędrzejowa, Szczekocin, stamtąd zahaczył o Częstochowę, Lubliniec i Odzimek, pokonując 277 km pierwszego dnia. Drugiego "zrobił" nieco mniej, bo 264. Był w Opolu, Nysie, Paczkowie, Złotym Stoku, Kłodzku, Kudowie, Nachodzie, Chradecu, Kralowych, Bohdancu, Pardubicach, a także Chrudimiu. Podobne tempo udało się mu utrzymać przez dwa kolejne dni, dzięki czemu 7 maja zawitał już do Monachium, mając za sobą 1056 przejechanych kilometrów.

- Pod koniec drogi do Niemiec byłem już załamany - przyznaje. - Miałem trzy dni pod wiatr, myślałem, że nie dojadę. Szczęśliwy zbieg okoliczności sprawił, że zaczęło mi wiać w plecy. To było coś pięknego... - rozmarzył się nieco mężczyzna.
Na miejscu był o godz. 20.00 i "padł" od razu. Te cztery dni były wykańczające.

- Wyjeżdżałem najpóźniej o 7.00 rano, a zjeżdżałem ok. godz. 21.00 - opowiada cyklista. - Jak człowiek ma doświadczenie to wie, czego się może po organizmie spodziewać. To nie jest tak, że jeśli czuję się dobrze, to mogę od razu dać gazu. Muszę wszystko dokładanie przemyśleć i odpowiednio rozłożyć siły. Bo nawet z wiatrem może być różnie. Starałem się zbytnio nie nadwerężać, nie jeździć za szybko, raczej trzymać tempo. Co jakiś czas robiłem sobie 5 - minutowe przerwy i oczywiście jedną 20, 30- minutową na obiad.

Największym problemem było znalezienie hotelu.

- Nie zawsze jest "coś" na zawołanie. Dlatego przezornie zaczynałem szukać hoteli już o godz. 20.00. Czasem trwało to nawet godzinę, albo i dłużej. Dwa razy wpędziłem się w niezłą pułapkę, bo do godz. 21.30 nie mogłem nic znaleźć. Człowiek jest tak skrajnie wyczerpany, że chciałby paść, a tu nie ma nawet na co - wspomina.

Diabeł z Polski

Innym razem, gdy zajechał do jednego z hoteli, wzięli go za… diabła.

- Było już ciemno, a ja tak bardzo zmęczony i wycieńczony, że wcale się im nie dziwiłem kiedy mówili "przyjechał diabeł " - śmieje się mężczyzna, który musiał walczyć po drodze z wieloma przeciwnościami.

Jadąc kiedyś za ciężarówką wpadł niespodziewanie w wyciętą dziurę w asfalcie, w dodatku dosyć głęboką.
- Miałem dużo szczęścia. Wpadłem w nią, ale nie otarłem się mocno. W przeciwnym razie pewnie bym się przekręcił - przyznaje cyklista.

Innym razem spotkał na swojej drodze sympatycznego Czecha, który też jechał z rowerem, tyle że w przeciwnym kierunku. Wpadli na siebie w barze, podczas obiadu i wymienili serdeczne "ahoj".

- Zabawne, że gdy go spotkałem, zapytał zdziwiony, czemu chcę wracać do Polski, skoro tam zima. Aż się złapałem za głowę. Po tych śniegach, kiedy wyjeżdżałem, mogłem się już wszystkiego spodziewać. Ale najprawdopodobniej źle się zrozumieliśmy. Nie wiem dokładnie, co chciał mi powiedzieć, najprawdopodobniej wszystko było jak w Czechach, czyli na odwrót - żartuje pan Jerzy.

W Starachowicach był z powrotem już 18 maja, chudszy o kilka kilogramów i jeszcze więcej centymetrów w obwodzie.
- Nogi miałem umięśnione, ale góra… Pokazały się na niej prawie wszystkie kości - śmieje się pan Jerzy. - Dziś jest już lepiej, powoli wracam do normy. To był naprawdę ogromny wysiłek, zwłaszcza kiedy jechałem przez góry. Ręce odmawiały mi posłuszeństwa. Pamiętam, że kiedy wjechałem na jedną z nich, czekałem aż mi trochę odpoczną, bo zjeżdżanie przy tak dużej prędkości jest naprawdę bardzo męczące.

Po co mu było tyle trudów oraz wyrzeczeń?

- Chciałem pokazać i udowodnić, także samemu sobie, że mogę pobić rekord. A, że nie mam za dużo czasu na robienie większych dystansów, zdecydowałem zmierzyć się z czasem. Zrobiłem ponad 2 tys. km w osiem dni. Jechałem z myślą, że w jedną stronę zajmie mi to sześć dni. Udało się zmieścić w czterech. To było naprawdę coś - uważa mężczyzna, który myśli już o kolejnej podróży, być może do Londynu, albo na przylądek do Norwegii.

-To byłby dopiero wyczyn! Musiałbym pokonać cztery razy tyle co teraz. Trzeba byłoby poświęcić na to jakieś dwa miesiące - stwierdza.

Z tym jednak może być trudno, jeśli prowadzi się własny interes. Nic więc dziwnego, że każdą wolną chwilę poświęca na rower, a ostatnio lubi też biegać.

- Dziś zrobiłem już osiem kilometrów - mówił we wtorek(7 czerwca) . A dochodziła dopiero godz. 9.00.

- Coraz bardziej zaczynam to lubić - przyznał się nam. - Być może tak jak kolega wystartuję kiedyś w maratonie. W końcu nie tylko rower istnieje - śmiał się podczas rozmowy.

Z taką energią i nastawieniem nie może mu się nie udać. A my już dziś trzymamy kciuki i zaliczamy go do grona pozytywnie zakręconych starachowiczan, którzy mimo życiowych trudności nie poddają się i czerpią przyjemności życia pełnymi garściami.

(An)

REKLAMA