AAA
Żadne g… stąd nie wyjdzie
Choć zabrakło Michała, jego pracownia wciąż działa...
Piatek, 26 lutego 2010r. (godz. 22:22)

- Miało to być miejsce pracy, ale pracy twórczej, jakie zwykli miewać artyści – tak o „Studio Wąchock” mówi Ewa Wiśniewska – Zduniak, żona zmarłego przed rokiem jazzmana – Michała Zduniaka, który w kamiennej piwnicy urządził profesjonalną pracownię muzyczną. Tu nagrywał m.in. Henryk Gembalski, Andrzej Chochół, Mateusz Pospieszalski, czy wreszcie Staszek Soyka. A wszystko, co robili, było zawsze najwyższej jakości, pozbawione jakiekolwiek efekciarstwa. Po prostu prawdziwe, jak muzyka samego Zduniaka. Dziś jego dzieło zdecydowała się kontynuować żona, która myśli o założeniu fundacji.

fot. Gazeta Starachowicka

– Pewnie, że można dokładać do tego Bóg wie jaką ideologię, ale tak naprawdę chodzi o jedno – by nie wychodziły stąd rzeczy kiepskie, tylko zawsze najlepszej jakości. Bo mąż był perfekcjonistą. Nie znosił kompromisów – mówi Ewa Wiśniewska – Zduniak, żona zmarłego perkusisty.


Pewnie dlatego jego muzyka była tak wyjątkowa. Nawet dziś, blisko dziewięć miesięcy po jego śmierci, trudno uwierzyć, że odszedł...

- To takie nieprawdopodobne uczucie, tęsknota, której nie można niczym zagłuszyć – mówi pani Ewa. - Mąż często wyjeżdżał. Bywało, że na długo. Ale zawsze miałam świadomość, że wróci. Aż do teraz... wiem, że go nie ma i nie będzie...

Z żoną poznali się we Wrocławiu. Mieszkali w różnych miastach, ale nigdy nie byli grumbkami, jak zwykli mawiać o sobie rodowici mieszkańcy Wąchocka. Ona plastyczka, on – perkusista. W ciasnym mieszkanku niewiele mogli zrobić. Żadne nie miało własnej pracowni. Poza tym źle się czuli w kieleckim bloku. W końcu postanowili to zmienić. Znaleźli trzy ogłoszenia w gazecie, z których wybrali ostatnie: sprzedam dom w Wąchocku.

- Czysty przypadek sprawił, że padło na Wąchock – twierdzi pani Ewa. – Gdyby nie koleżanka, pewnie w ogóle byśmy tu nie dotarli. Żadne z nas nie wiedziało o jego istnieniu.
Aż do tamtego lata...

Przypadek, czy przeznaczenie?


- Pamiętam, że było bardzo gorąco. Mąż wyjechał na koncerty, a ja miło spędzałam czas u mamy Włodka Kiniorskiego, w Zagnańsku. Potem do nas dołączył – opowiada pani Ewa. - Było tam tak sielsko… Urzekło nas życie w drewnianym domu i wycieczki nad zalew. Do tego stopnia, że postanowiliśmy w końcu wyjechać z Kielc. Nie jakoś bardzo daleko, ale tak, by czuć się swobodnie i móc tworzyć. Następnego dnia Michał kupił anonse i tak trafiliśmy tutaj.

W modrzewiowej kamienicy pani Ewa spędziła z mężem ponad 16 lat.

- Tak naprawdę urzekł nas ten dom – wspomina. - Przyjechaliśmy tu w upalne lato. Pamiętam, że zaczął akurat padać deszcz. Chodziliśmy z mężem po domu. Było w nim tak przyjemnie...

Na wąchockim podwórku, Zduniaków zafascynowała także nietypowa trzykonarowa brzoza, która jest tu do dziś. Pani Ewa wciąż uwielbia na nią patrzeć. Ale od tamtego czasu wiele się zmieniło.

- Wszystko wyglądało inaczej. Dom był w fatalnym stanie, ale my widzieliśmy go już oczami wyobraźni – mówi kobieta. – Podobały się nam te ogromne przestrzenie, którym wciąż nie mogliśmy się nadziwić. Wiedzieliśmy, że w tym miejscu będziemy mogli spokojnie pracować.

I nie pomyli się.

- Ciekawa historia – uśmiecha się pani Ewa - bo gdy zaczęłam studiować na Akademii Sztuk Pięknych we Wrocławiu, „przepowiedział” mi to jeden z kolegów. Gdy tylko usłyszał, że przyjechałam z Kielc, od razu zaczął mówić o Wąchocku. Wszyscy się śmiali, a ja nie wiedziałam z czego.

Dopóki sama nie zamieszkała w Wąchocku. Ale bardziej od dowcipów pociągała ją magia tego miejsca.

- Powoli zagospodarowywaliśmy dom – opowiada. - Pracownia męża początkowo znajdowała się w różnych pokojach. Wszędzie było głośno. Przez tyle lat musiałyśmy się przyzwyczaić z córką do tych dźwięków, zaakceptować je, a nawet polubić. Teraz brak mi tego pukania… Często leżę w sypialni i wsłuchuje się w ciszę, mając nadzieję, że coś w niej usłyszę. Mąż zawsze wstawał wcześnie rano, szedł do pracowni i budził mnie swoją muzyką. Nie słyszałam jej już od prawie roku. Bardzo mi tego brakuje...

Od łóżka do studia


Skowronek i sowa – tak można było określić ich związek. On był rannym ptaszkiem, a ona wolała siedzieć do późna. I może dzięki tym właśnie sprzecznościom zrodził się pomysł stworzenia studia.

- Postanowiliśmy zagospodarować starą piwnicę, tak by mąż mógł w końcu ćwiczyć o każdej porze dnia – opowiada pani Ewa. - Stachu Soyka nazwał ją kiedyś oborą, ale nigdy oborą nie była – mówi pobłażliwie. - Z jednej strony była to piwnica, z drugiej pomieszczenie do przechowywania drewna, ot wszystko.

Wspólnymi siłami udało się zmienić zwykły składzik w profesjonalną pracownię muzyczną.

- Nasz przyjaciel, ceramik – Jerzy Jarmołowicz - postawił tam piec, zresztą bardzo piękny – dodaje pani Ewa. - Ogrzewamy nim całe pomieszczenie. Jest też antresola, na której można spać i piwniczka, w której chcemy zrobić małą reżyserką. Takie było marzenie męża. Nie wyobrażam sobie, by mogło być inaczej...

Pani Ewa zżyła się nie tylko z jego muzyką, ale także przyjaciółmi.

- Dzięki nim przeżyłyśmy jakoś ostatnie święta. Są już praktycznie jak domownicy – mówi. – Cieszę się, że lubią do nas przyjeżdżać i tu pracować. Do tego mamy fantastycznych sąsiadów, którym nie przeszkadzają nocne dźwięki. Sami czasem wychodzą nawet na taras, by ich posłuchać.

A jest czego. W studiu Zduniaków nagrywali m.in. Henryk Gembalski, Andrzej Chochół, Michał Pospieszalski. Pojawiły się też siostry Przybyszówne, choć tylko przelotem, nie mówiąc o Staszku Soyce, który od 2004 roku stał się częstym gościem w ich domu. Z Michałem Zduniakiem połączyła ich wspólna wrażliwość, choć podążali odmiennymi drogami. Jeden wykonywał pieśni, a drugi grał całkiem ekstremalne dźwięki. Wspólnie udało się im stworzyć nową jakość brzmienia, którą zamknęli w „Studio Wąchock”, tj. ostatniej płycie Soyki. Nocne dżemowanie było tym, co lubili najbardziej.

- Studio miało być miejscem pracy nie tylko dla Michała, ale także dla wszystkich jego przyjaciół, zaprzyjaźnionych zespołów i uczniów – twierdzi żona muzyka. – Mąż do końca prowadził działalność dydaktyczną, której poświęcał się bez reszty.

Bo liczy się praca


- To miało być miejsce, gdzie będą nagrywane rzeczy stosowne, miejsce pracy twórczej. Stachu kiedyś powiedział, że z tego studia żadne g... nie wyjdzie. Bo u Michała wszystko musiało być jak najlepszej jakości. Mąż był perfekcjonistą, jeśli chodzi o muzykę. Nie akceptował żadnych kompromisów ani efekciarstwa.

Dla niego liczyła się tylko rzetelna praca. Może dlatego, że jego życie artystyczne było ciągłą walką, okupioną stresem i niezrozumieniem – uważa żona. - Uprawiał jazz, a właściwie free jazz. Nawet dziś ciężko byłoby to sprzedać, a co dopiero wtedy… Jego muzyka była jak bajka o żelaznym wilku, zupełnie co innego królowało w radio i telewizji.

Krytycy nie rozumieli idei free jazzu ani w zagranicznym, ani w polskim wydaniu, zwłaszcza tak nietypowym jak duet Michała z Alkiem Koreckim - bębny i saksofon, a do tego muzyka totalnie „free”. Byli prawdziwą wschodzącą gwiazdą. Ale nastał stan wojenny i mąż został siłą wcielony do wojska. Ciężko mu było odnaleźć się na nowo – wspomina żona. - W międzyczasie coś się zmieniło. Nie grał już z Alkiem, musiał znaleźć miejsce dla siebie.

Jego koncerty wciąż były mocne, ale cały czas brakowało mu rzetelnego partnerstwa, osoby, dla której free to byłoby coś więcej niż tylko anturaż, takie autentyczne przemyślenie poparte rzeczywistą pracą i rzetelną wiedzą muzyczną. I tu pojawił się Heniu Gembalski, który grał z Michałem praktycznie do śmierci. Ich duet był bardzo dojrzały, po prostu piękny… - mówi ze wzruszeniem w głosie.

Równie duże emocje wywołują inne wspomnienia, związane z zespołem „Labirynt”, w którym razem z mężem pani Ewy grali wspomniany już Henryk Gembalski, a także Krzysztof Majchrzyk i Tom Bergeron. Jednak ukoronowaniem artystycznej twórczości Zduniaka była płyta nagrana z Andrzejem Chochołem, jak się wkrótce okazało, ostatnia.

„Opowieści znad Kamiennej” to nietuzinkowy i odważny duet gitary i perkusji, prawdziwa eksploracja terenów „free form”, gdzie obaj muzycy wykazują się świetną intuicją muzyczną, a także dojrzałością warsztatową, nie obawiając się wypłynąć na najgłębsze wody.

Płyta jest wrażeniem z podróży pociągiem pomiędzy miejscami zamieszkania obu muzyków. A stacje, na których się zatrzymuje wyznaczają tytuły kolejnych utworów. Partie perkusji po mistrzowsku przekazują niezwykle szeroką paletę brzmieniową, ukazując ogromną wrażliwość muzyczną jazzmana z Wąchocka.

- To chyba najdojrzalsza w swojej wymowie i prostocie płyta Michała – uważa żona artysty.

Jego śmierć była ogromną stratą także dla świata muzyki.

- Niedługo po niej, Kuba Soyka przyszedł do ojca i oświadczył, że zespół nie może nazywać się dłużej „Sextetem”. Był nim do momentu, kiedy grał Michał. Słychać to nawet w muzyce. Od kiedy odszedł, nie jest już taka sama. Dla Kuby Michał był zawsze ważną osobą, podobnie jak Kuba dla Michała. Mąż widział w nim niezwykle zdolnego perkusistę. Chciał, żeby studiował. Uważał, że jest to ważne dla jego dalszego rozwoju. W tym roku Kuba rozpoczął naukę w Akademii Muzycznej w Katowicach. Niedawno urodził mu się syn. Dał mu na imię Michał…

Obecny duchem


Pani Ewa nie spodziewała się, że jej mąż wywarł tak duży wpływ na innych ludzi.

- Cały czas spotykam się z kolejnymi osobami, które mówią, jak ważną postacią był dla nich Michał. Takim moralnym i artystycznym wzorcem – twierdzi kobieta. - Podczas ostatniego festiwalu M. Davisa w Kielcach, jeden z dni zadedykowano Michałowi. Na scenie pojawili się wszyscy, którzy kiedykolwiek grali z mężem. Był Alek Korecki, Heniu Gembalski, Andrzej Chochół, Radek Nowakowski, Andrzej Przybielski, Adam Buczek, a także Staszek Soyka ze swoim, już nie Sextetem, a Kwintetem.

Orkiestrę Świętokrzyską poprowadził tym razem Włodek Kiniorski. To było po prostu… poruszające – wspomina kobieta. - Nagle zdałam sobie sprawę, że jakaś część jego jest wciąż z nami.

Tę obecność wyczuwają także przyjaciele artysty.

- Staszek przyznał się niedawno, że zastanawiał się jak to będzie, kiedy zabraknie Michała. Zawsze starałam się, by znajomi męża czuli się jak najlepiej w naszym domu, ale to on był tym „spirit of the moment”. Nie wiedziałam czy podołam. I nagle usłyszałam od jego przyjaciela - zawsze wiedziałem, że jesteście wspaniałym małżeństwem, ale teraz wydaje mi się, że byliście prawdziwą jednością. Nie ma Michała, ale jesteś Ty – mówił Staszek. To było dla mnie bardzo ważne – twierdzi kobieta.

Uświadomiło to jej, że musi kontynuować dzieło męża.

- To miejsce ma duży potencjał – uważa. - Chciałabym, żeby ciągle tętniło życiem, jak wtedy, gdy był tu Michał. Dziś, żeby coś nagrać, nie trzeba wielkich urządzeń. Wystarczy komputer i parę bardzo dobrych mikrofonów.
Resztę robi doskonała akustyka, na którą w Wąchocku nie można narzekać. Chwalą ją wszyscy, którzy choć raz grali w tym studio.

- Michał zrobił ekrany akustyczne. To wszystko sprawdziło się przy nagrywaniu płyty Staszka, a także zespołu, w którym gra Kuba Soyka.

Juniors Band i Soyka


Wkrótce przekonają się o tym także starachowiccy muzycy z Juniors Bandu, którzy właśnie tam będą nagrywać swoją kolejną płytę. Po ubiegłorocznych obchodach 15-lecia artystycznej działalności, znaczonej licznymi koncertowymi i festiwalowymi sukcesami, złożona z uczniów orkiestra przygotowuje się do wspólnych nagrań ze Staszkiem Soyką.

Jak zdradził dyrygent zespołu – Mirosław Gęborek, znane są już utwory, które zagrają wspólnie z artystą. Większość z nich, to przeboje Soyki.

- Mamy już koncepcję wykonania i nowego brzmienia, oczywiście w konwencji bigbandowej. Reszta jest w rękach aranżerów – mówi M. Gęborek.

O brzmienie martwić się nie powinni.

- Miejsce zaproponował nam kielecki akustyk – Michał Pastuszka, który ma doskonałe spojrzenie na jakość dźwięku – uważa szef Juniors Bandu. Przyznał, że w wąchockiej pracowni był już nie raz.

- Nie jest to typowe studio urządzone przez techników, a naturalne miejsce, które można wykorzystać do nagrania – mówi. –Układ stropów sprzyja rozchodzeniu się dźwięku. Nie lubię w niego ingerować. Wolę wziąć go takim, jaki jest. Ale oprócz walorów akustycznych ważne są także względy estetyczne – twierdzi M. Gęborek. - Nastrój studia powinien wyzwalać emocje. Artyści potrzebują dodatkowych bodźców, a nie tylko pustych ścian – uważa.

Magia zadziała?


A tych w „Studiu Wąchock” podobno nie brakuje.

- Obecność Michała gwarantuje jakość – uważa pani Ewa, która chciałaby działać interdyscyplinarnie.

- Czuję, że to miejsce ma magiczny wpływ na ludzi. Chciałabym wykorzystać tę atmosferę i stworzyć tu prawdziwą pracownię, w której można byłoby nie tylko tworzyć, ale i realizować pewne koncepcje. Może duch Michała zainspiruje innych do stworzenia czegoś naprawdę istotnego – uważa żona muzyka.

- Można dokładać do tego Bóg wie jaką ideologię, ale tak naprawdę chodzi o to, by stworzyć miejsce do pracy, z którego nie wychodziłyby rzeczy kiepskie, tylko zawsze najlepszej jakości – mówi pani Ewa.

I właśnie w tym celu zamierza powołać do życia fundację.

- Formuła jest otwarta – mówi. – Ale cele byłyby związane z muzyką, choć nie tylko – zastrzega artystka.

W tworzeniu statutu pomagają jej przyjaciele. Miejmy nadzieję, że uda się zrealizować ten pomysł, bo prawdziwych artystów z każdym rokiem zaczyna ubywać...

(An)

REKLAMA