AAA
Historia Marcinkowa w pigułce
"Cudze znać warto, swoje obowiązek"
Piatek, 17 lutego 2012r. (godz. 19:55)

Skąd wzięła się nazwa Marcinków i dlaczego tak wiele zawdzięcza rzece Kamiennej? Jak to się stało, że jeden z tamtejszych dzierżawców młyna został odznaczony Krzyżem Niepodległości z Mieczami, a działające tam Koło Gospodyń Wiejskich, jako pierwsze w kraju, otrzymało Order Odrodzenia Polski? Na te i inne pytania odpowiedź jest w najnowszej książce Kazimierza Winiarczyka "Marcinków. Zarys dziejów", której promocja odbędzie się w przyszłym tygodniu, w Wiejskim Domu Kultury w Marcinkowie.

Kazimierz Winiarczyk
Kazimierz Winiarczyk
fot. Gazeta Starachowicka
Nastepna wiadomosc:
ť Naśladowca Gałczyńskiego

Poprzednia wiadomosc:
ť Dyrektor pozywa powiat

- Nie jest to monografia, a tylko jej zarys - tłumaczy autor.

To pierwsze tego typu opracowanie poświęcone tej wsi. Na blisko 200 stronicach opisana została historia, prawie od pradziejów aż po współczesność.


- Początkowo planowałem napisać tylko jeden rozdział, poświęcony najstarszym jej dziejom, bo wiedza na ten temat była bardzo umiarkowana, żeby nie powiedzieć znikoma - mówi GAZECIE Kazimierz Winiarczyk, znany wąchocki regionalista, historyk, a przy tym radny.
Zaczął od prehistorii i Rydna, po środku którego leżał Marcinków.

- Prof. Bielenin, który w 1960 r. prowadził badania archeologiczne, odkrył tam wiele dymarek. Już zresztą w okresie międzywojennym znaleziono tam ślady, związane z okresem rzymskim - mówi Winiarczyk.

Kiedy zorientował się, że materiałów może być więcej, postanowił je nieco rozwinąć. I zamiast jednego rozdziału zrodziło się kilka. Szczególnie ciekawy wydaje się okres po wojnie, kiedy doszło do nieprawdopodobnie szybkiego rozwoju.

- W okresie międzywojennym Marcinków był typową wioską "zabitą dechami", gdzie nie było żadnego obiektu użyteczności publicznej, ani nawet drogi, łączącej go z jakąś cywilizacją - mówi historyk. - W tym czasie kolej nie odgrywała tu dużej roli. By móc z niej skorzystać, trzeba było jechać aż do Wierzbnika.

Dopiero w 1928 roku, na co zwraca uwagę, dzięki staraniom mieszkańców i w dużej mierze kierowniczki szkoły, powstał tam wreszcie przystanek. Od tego czasu, w miarę rozwoju przemysłu w Skarżysku oraz Starachowicach, niektórzy mieszkańcy zaczęli dojeżdżać pociągiem do pracy.

- Wiele ówczesnych domów krytych było jeszcze strzechą, a szkółka, do której chodziły dzieci, była tylko jednoklasowa, choć czterooddziałowa - mówi Winiarczyk. - Pierwsza i druga klasa miała kurs jednoroczny, trzecia - dwuletni, a czwarta - trzyletni. Szkoła pierwszego stopnia, bo tak się nazywała, zachowała się tu aż do okresu powojennego.

Nieśmiałe początki

Marcinków, jak twierdzi Winiarczyk, powstał dzięki Cystersom i rzece Kamiennej. Ci pierwsi nie robili nic w ciemno.

- Zanim gdziekolwiek się osiedlili, przeprowadzali w tym miejscu wywiad gospodarczy, można powiedzieć językiem bardziej współczesnym. Badali teren, sprawdzając czy są tam odpowiednie warunki - mówi Winiaczyk.

- Najważniejszy był las, a także rzeka, która musiała być w miarę bystra, nadająca się do spiętrzenia. Do tego kamień budulcowy i ewentualnie jakieś surowce. W przypadku tej wsi wszystkie warunki zostały spełnione i w połowie XVI w. powstała tutaj kuźnica, z którą wiąże się także nazwa. Wzięła się od nazwiska kuźnika - Feliksa Marcinka, który w 1575 roku został wypędzony przez wąchockiego opata Andrzeja Karwickiego. Wcześniej musiał się jednak mocno zasłużyć, bo to od jego nazwiska nazwano wieś. Najpierw była to Ruda Marcinkowska, później Marcinek, a potem nagle - nie wiadomo nawet dokładnie kiedy, zaczęto używać nazwy Marcinków. Mogło to być w połowie XVI wieku - mówi autor publikacji.

Zakład funkcjonował dość długo, swoją działalność zakończył dopiero w połowie wieku XIX. W połowie wieku XVIII powstał Marcinków Górny, na terenach pokarczunkowych, a jego żywot związany był z młynem.

- Ten, który opisuję w książce, pochodzi z 1903 roku - zdradza Winiarczyk. - Dzisiaj, niestety, nie ma już po nim śladu, żadnych spiętrzeń, ani też spustów.
Obok niego stał także tartak, w którym przycinano drzewo. Dosyć dobrej jakości - ocenia historyk. - Ale zaraz po II wojnie światowej przestał działać. Za to w miejscu dzisiejszego domu kultury funkcjonowała pierwsza we wsi karczma.

Ciekawe były też dzieje szkoły. Zaraz po wojnie wstąpił w mieszkańców, jakby nowy duch inicjatyw gospodarczych. Zbudowali mosty na rzece Kamiennej i wystarali się o szkołę.

- Nie było wówczas żadnej chałupy, w której mogłaby funkcjonować - mówi Winiarczyk. - Władze carskie nie stwarzały wcześniej warunków do rozwoju oświaty. Dopiero kiedy pojawili się Austriacy, ucisk powoli zelżał. Można było nauczać w języku polskim. Nie robiono też przeszkód z powstaniem szkół.
A, że akurat nadarzyła się dobra okazja, bo mieszkańcy wynaleźli w Skarżysku poniemiecki barak, pojechała po niego niemal cała wioska, kto ile miał koni. Przywieźli i zestawili - opowiada historyk.

Był to pierwszy budynek użyteczności publicznej.

Mała wieś z dużym potencjałem

- Porównując Marcinków z innymi wsiami, trzeba przyznać, że jego mieszkańcy sporo zrobili - uważa autor. - Wybudowali drogę aż do Wąchocka, potem remizę, dom kultury, szkołę z prawdziwego zdarzenia oraz kaplicę.

Jak na tak małą wioskę przeszła ona ogromną metamorfozę w ciągu zaledwie kilkudziesięciu lat, co w dużej mierze odbyło się sporym wysiłkiem społecznym - uważa Winiarczyk. - I nagle z wioski, która niczego nie miała stała się taką, która ma wszystko. To była zasługa ludzi, sołtysów, miejscowego aktywu i straży pożarnej. Prężnie działało także Koło Gospodyń Wiejskich, zresztą jedyne w gminie.

Jak to możliwe?

- Nauczycielką w Marcinkowie była wówczas niejaka pani Honorata Ćwiklińska. Miała też siostrę - Marię, instruktorkę od KGW w Starachowicach, która pomagała rozkręcić je u nas - tłumaczy Winiarczyk. - I pewnie dlatego tak dobrze działało, a potem jako pierwsze w kraju otrzymało Order Odrodzenia Polski. Na uroczystość zjechały tu największe wówczas osobistości - przewodniczący Rady Wojewódzkiej, wojewoda, wicewojewoda, przewodniczący Komitetu Wojewódzkiego, a także przedstawiciele centrali. To koło zawsze było aktywne. Wyróżniało się w środowisku jeszcze przed wojną, kiedy w nagrodę jego przedstawiciele pojechali na dożynki prezydenckie do Spały w 1934 roku.

Równie prężnie, jak twierdzi, działał także dom kultury.

- To była wzorcowa placówka - uważa Winiarczyk. - Funkcjonowało w niej ognisko muzyczne, na bazie którego powstały różne zespoły. Mieli własne pianino, kolorowy telewizor, ściągnęli tu nawet kino objazdowe, żeby projekcje odbywały się w Marcinkowie.

Problemy pojawiły się w latach 90 - tych, kiedy zlikwidowana została chociażby szkoła. W dużej mierze spowodowała to reforma, która wprowadziła szkoły 6 - klasowe. Dodatkowo nałożył się na to głęboki niż demograficzny. Przejściowe kłopoty miał również dom kultury, który powoli zaczyna znowu ożywać.

- Sporo młodych wstępuje także do straży, a KGW przekształciło się w stowarzyszenie i korzysta dziś ze środków unijnych. Dzięki zamknięciu tu wysypiska, ludzie się chętniej budują - wylicza historyk, co - jego zdaniem - świadczy o tym, że wieś łapie dziś drugi oddech.

Czym nas zaskoczy?

Każda miejscowość skrywa pewne ciekawostki. Tak było i tutaj. Podczas kompletowania materiałów, pan Kazimierz dotarł do dokumentów, które go zaskoczyły.

- Okazuje się, że dziadek męża obecnej wiceprezydent Starachowic, niejaki Jan Piotrowski został odznaczony Krzyżem Niepodległości z Mieczami za pracę na rzecz Odrodzenia Niepodległości - mówi Winiarczyk dodając, że był to działacz PPS. - Wcześniej mieszkał w Iłży, kilkukrotnie nocował podobno u Józefa Piłsudskiego. Do 1935 roku pracował jako dzierżawca młyna.

Niedługo potem zmarł. Udało mi się jeszcze porozmawiać z jego synem. Jak widać sporo jest jeszcze rzeczy, o których nie wiedzą nawet mieszkańcy - uważa Winiarczyk, który na motto swojej książki wybrał słowa Zygmunta Glogera, znanego etnografa: "Cudze znać warto, swoje obowiązek". Bo warto, jak twierdzi, sięgać wciąż do korzeni, choć w tym przypadku było to nieco trudne.

Wiele materiałów, zwłaszcza z okresu międzywojennego, zaginęło już bezpowrotnie, bo gmina była dwukrotnie spalona. Swoje poszukiwania prowadził głównie w archiwach: w Radomiu, w Starachowicach, a potem też w Kielcach. Rozmawiał z ludźmi, korzystał z kronik, gromadził też zdjęcia.

- Starałem się wykorzystać wszystkie możliwe źródła, bo pamięć ludzka bywa zawodna. To pierwsza taka książka, w całości o Marcinkowie,prawie 200 stron tekstu, opatrzonego zdjęciami, sporo nazwisk, faktów i różnych ciekawostek - mówi Winiarczyk. - Wiadomo, że nie jest to powieść, ale sądzę, że mieszkańców powinna zainteresować. To takie kompendium wiedzy o Marcinkowie - mówi, zachęcając do lektury.

(An)

Dołącz do nas na Facebooku!

REKLAMA