AAA
Pieszo przez świat
Para norweskich wędrowców w naszym regionie
Piatek, 29 kwietnia 2011r. (godz. 21:30)

Trudno uwierzyć, że w dobie cywilizacji, w nieustannym pędzie życia, jest ktoś, dla kogo czas się zatrzymał, kto wybrał bezwzględną wolność, porzucił wygody i własny dom, nie słucha radia i telewizji, a od zegarka woli słońce i księżyc… Takimi ludźmi są właśnie Marianne Lovlie (49 l.) i Werner Farenholz (57 l.), którzy od blisko 30 lat podróżują pieszo po świecie. Ostatnio dotarli także i do nas, wzbudzając spore zainteresowanie. Trudno się zresztą dziwić, czego innego szuka się w lesie…

fot. Gazeta Starachowicka
fot. Gazeta Starachowicka

- Najpierw dostrzegłem osły, pasące się na uwięzi, a potem namiot, rozstawiony na skraju lasu pośrodku drzew – tak o swoim spotkaniu z norweską parą opowiada Marian Susfał z Wąchocka. – Nie wiedziałem, czy mogę podejść. Pora już była późna. Dobiegały mnie jednak strzępy rozmowy w obcym języku. Postanowiłem więc zajść.


Zobaczyłem małego pieska, leżącego na sianie. Nie zareagował jednak na moją obecność. Chwilę potem usłyszałem przyjazne „dzień dobry”, od siedzącego pod sosną mężczyzny. Miał siwą brodę i dość oryginalne skórzane spodnie, widać, że ręcznie szyte z łatek różnej wielkości. A chwilę potem dodał do tego „nie mówię po polski”. Sprichst du Deutsch? – próbowałem zagadnąć.

– Ja, ich spreche Deutsch – ochoczo odpowiedział nieznajomy. Dalej rozmawialiśmy już po niemiecku – opowiada Marian Susfał, który słyszał też strzępy rozmowy w języku norweskim, pomiędzy mężczyzną, a towarzyszącą mu kobietą.

Jak się okazało była to znana w Polsce już para, która podróżuje od dawna po świecie, w tym od ponad półtora roku po naszym kraju, gdzie spotkała ją, niestety, przykra przygoda. Podczas noclegu w lesie nieopodal Golubia-Dobrzynia, ktoś zastrzelił jednego z ich osłów. Jak ustaliła później policja dokonał tego jeden z myśliwych, który pomylił zwierzę z jeleniem.

Na szczęście samorządowcy sprezentowali im nowe, które wędrowcy nazwali Moonshine czyli blask księżyca, bo gdy zastrzelono im Rosalitę (osiołek), nad ich głowami lśnił ponoć księżyc. Ważne jest jednak to, że dzięki nowemu kłapouchemu, mogli kontynuować swoją wędrówkę i dotrzeć aż do nas.

Najpierw do Iłży, Mirca, a potem Wąchocka, gdzie ugościli ich ciepło państwo Bzinkowscy. Chcieli przyjąć przybyszy do domu, ale ci woleli ... podwórko. Muszą trzymać temperaturę – mówili GAZECIE. Są już w podróży blisko 30 lat, w czerwcu będzie równa rocznica.

Od monotonii woleli wolność

Osły to ich rolls-royce, a namiot z powodzeniem zastępuje im hotel. Oboje skończyli studia. On - inżynier budownictwa, ona - informatyk.

- Nie chcieliśmy dłużej żyć w monotonii – tłumaczą swoją decyzję. - Wstajesz rano, idziesz do pracy, spotykasz tych samych ludzi, a później wracasz do domu i oglądasz tylko telewizję. I tak jest co dzień – mówi mężczyzna.

Któregoś dnia postanowił z tym skończyć. Wrócił z budowy i poczuł, że musi coś zmienić, ruszył więc w świat. Towarzyszyła mu w tym Marianne, wówczas jeszcze nie żona. Ślub wzięli po drodze, ale nie tak od razu, po blisko 15 latach wspólnych wojaży.

- To było w Szwecji w 1996 roku – opowiada kobieta. – Nie miałam niczego, ani tej sukni, ani welonu – mówi pokazując na zdjęcie. - Wszystko dali mi ludzie, gdy dowiedzieli się, że chcemy wziąć ślub.

Za jej karocę robił jeden z osiołków, a pozostałe sunęły przed nim równo w szeregu. Prowadził je Werner, ubrany w to samo odzienie co dziś. Obrączki były zbyteczne, twierdzi kobieta.

- Wszystko, co jest tutaj nie zginie – mówi pokazując swój tatuaż na ręce.
Ona z Wernerem, trzy osły i psy, które podróżują wciąż z nimi, to cała rodzina.
- Po co obrączki? – pyta. – Znikłyby pewnie, zupełnie jak w trójkącie bermudzkim – śmieje się ciepło.

Nie mają z sobą wiele. Trochę ubrań, bielizny, garnków, w których mogą gotować, zdjęć zawiniętych dokładnie w woreczki, jedzenie, a także paszą dla zwierząt. Resztę zostawili w Norwegii 30 lat temu. Wzięli to, co mieli tylko pod ręką, porzucili mieszkanie, a także rodzinę. Jak zareagowali inni? W odpowiedzi na to Werner stuka się w głowę. Nie przestaje się przy tym ciągle uśmiechać.

- Mamy tylko jedno życie, nie dwa – próbuje tłumaczyć. – Dlaczego więc nie mielibyśmy żyć tak jak chcemy? – dziwi się mężczyzna.

Oprócz własnych nóg nie uznają żadnego innego środka transportu. Osły wybrali z prostej przyczyny – są twarde, tak jak i oni. Każde ze zwierząt niesie co dzień na grzebiecie ok. 40 – 50 kg. Często więc robią przystanki.

Przeszli razem szmat drogi i życia

Odwiedzili już razem 43 kraje, prawie wszystkie europejskie, choć nie tylko. Byli również w Turcji, Armenii, Tunezji i w Maroku. Najpierw zwiedzali kraje skandynawskie, ale po kilku latach zapragnęli zobaczyć więcej. Granicę z Rosją przekroczyli w Finlandii. Najzimniej było w Sankt Petersburgu, gdzie musieli jakoś wytrzymać ponad 40-stopniowe mrozy. Marianne opowiadała, że gdy obudziła się tam któregoś dnia, poczuła jak przymarzły jej włosy do ziemi. Nie było wyjścia, Werner musiał je uciąć. A miała je wtedy prawie do pasa.

- Trudno powiedzieć co gorsze – mróz czy może skwar – śmieje się dziś kobieta. I opowiada, że podczas pobytu w Tunezji, a także Maroku, musieli znosić temperatury, powyżej 45 stopni Celsjusza. Spali wtedy pod gołym niebem, albo pod tipi.

- Odpukać, jeszcze nigdy nie byliśmy chorzy – mówi bębniąc ręką o stół. A trzeba wiedzieć, że przeszli już ponad 250 tys. km. Byli w Portugalii, Włoszech i Szwecji, na Litwie, Łotwie i na Węgrzech. Zwiedzili Francję, Austrię, Mołdawię oraz Rumunię. Nie ominęli też Kaliningradu.

Od dużych miast zawsze woleli mniejsze. Często rozbijali się także we wsiach. Łatwiej tam o nocleg i miejsce dla zwierząt. Mają tutaj naturę, a ta jest ważniejsza dla nich od wszystkich zabytków. To ona reguluje ich rytm ich życia, bardziej niż jakiekolwiek zegarki.

Do niedawna zresztą nie mieli jeszcze żadnego. Od historii z osiołkiem posiadają nawet telefon. Właściwie tylko aparat, z którego trudno jest dzwonić, bo baterie już dawno się wyczerpały. Ich głównym łącznikiem ze światem jest małe radyjko, które pobrzmiewa cicho w namiocie.

Żyją tak jak hippisi, poza systemem, ale nie ma w tym żadnej ideologii, po prostu taki wybrali dla siebie styl.

- Kiedyś mieliśmy dom, pracę, a teraz jesteśmy wolni jak ptaki – mówi Werner. – Żadnych problemów, szefów nad głową, prezydentów czy innych mądrych. – Robimy, co chcemy i to jest piękne.
dd
Wszyscy ludzie mają w paszporcie imię, nazwisko i adres, a ich adresem jest cały świat. Na przejściach granicznych nie mają problemów. Ich paszporty są ważne, a cała menażeria jest zaszczepiona. Zwierzęta mają specjalne tatuaże identyfikujące, ale kilka lat temu we Francji okazało się, że to nie wystarcza. Musieli zaczipować i psy, i osły, inaczej nie weszliby do Szwajcarii. Gotówkę zarabiają latem przy sezonowym zbieraniu owoców, albo pomagając ludziom w gospodarce. Przez resztę roku żyją dzięki dobroci napotkanych ludzi. A tych na swojej drodze spotkali już dużo, łącznie z tymi na szczytach władz.

Przygody bywały różne

Gdy wędrowali z osłami przez Francję, zatrzymała ich prezydencka ochrona. Powodem były zwierzaki.

- Myśleli, że należą one do prezydenta François Mitterranda – mówi Marianne. – Tłumaczyliśmy, że są nasze, ale uwierzyli dopiero, gdy zadzwonili na jego farmę. Zaprosił nas wówczas do siebie i wypiliśmy razem kawę – opowiada kobieta. – Później byliśmy na jego grobie – dodaje wyciągając kolejne zdjęcie.

Innym razem, nie pozwolono im wejść na teren Monako. Udało się to dopiero po telefonie do księcia Alberta. Kazano im jednak trzymać na smyczy psy. W tej chwili są z nimi trzy, każdy z innego kraju: Morgan z Toskanii, Troll z Czech i Compostela z Hiszpanii. Podobnie zresztą jak osły - Catherina, Desie i Moonshine.

- To nasze dzieci – uśmiecha się ciepło Marianne. – Innych nie trzeba.
Razem chcą dojść do Mongolii. Dlaczego tam?

- A czemu by nie – odpowiada z lekką przekorą kobieta. – Jeszcze tam nas nie było. Chcemy po prostu zobaczyć jak jest.

Jest to już drugie podejście do tej wyprawy. Rok temu byli przy granicy z Białorusią, ale musieli zawrócić.

- Nie chcieli nas wpuścić, kazali iść przez Ukrainę – mówi Werner.
- Trzy tygodnie czekaliśmy w Białymstoku na wizy i nie dostaliśmy ich – mówi Marianne. – Tłumaczono nam, że nie można mieszkać w lesie, ani na ulicach. Są paragrafy, których trzeba się trzymać.

Muszą iść teraz na południe, przez Ukrainę. Ale to ich nie zniechęca.

Z pomocą ludzi chcą dotknąć gwiazd

Liczy się każdy kolejny dzień. Ich celem jest dobre, szczęśliwie życie w zgodzie z własnym sumieniem. Na europejskich drogach nie szukają wolności, bo wolność jest w nich. Składają się na nią niewielkie rzeczy. Idą, gdzie chcą, śpią pod gołym niebem, nikt ich nie ogranicza.

Marzą, by przejść 384 tys. km, bo tyle dzieli Ziemię od Księżyca. Wierzą, że w końcu dosięgną gwiazd. Nieraz wspomną też Wąchock, w którym spotkali wielu przyjaznych im ludzi. Z pomocą burmistrza Jarosława Sameli, jego zastępcy Sebastiana Staniszewskiego, radnych: Tadeusza Mazurkiewicza, Roberta Janusa i Tomasza Szczykutowicza, a także Tomasza Bujaka z firmy Drewmex i kilku innych mieszkańców – Agnieszki Brzeskiej, Moniki Wolińskiej, Pawła Nowaka, Bogumiła Stompora, Mirosława Miernika i Stanisława Rożmieja, udało się dla nich zakupić nowy namiot, plecak, a także neseser, do tego jakieś ubrania oraz bieliznę.

W środę, tuż przed południem, opuścili oni podwórko państwa Bzinkowskich, by udać się w dalszą podróż w kierunku Mongolii. Miejmy nadzieję, że dotrą tam szczęśliwie.

(An)

REKLAMA