AAA
Łapówek nie dawali, a mieszkania dostali
Nie wszystkim pomógł prezydent
Poniedzialek, 18 lutego 2013r. (godz. 08:06)

Proces w sprawie przydziału gminnych lokali toczy się przed sądem w Starachowicach. W środę (6 lutego) zeznania złożyli kolejni świadkowie. Głównie starachowiczanie, którzy dostali mieszkania z gminnej puli.

Urząd Miasta Starachowice
Urząd Miasta Starachowice
fot. hmr

O zawieraniu porozumień, w wyniku których przyznawano mieszkania, mówiła w środę przed sądem magistracka jurystka, która siedem lat pracowała w urzędzie i w ramach udzielonych jej pełnomocnictw, również je podpisywała. Każdorazowo kontaktowała się jednak z Referatem Lokalowym, aby rozeznać sytuację. Szczegółowych opinii, na piśmie, nikt od niej nie żądał.


- Pamiętam pierwsza ugodę, jaką zawarłam. Było to na podstawie pełnomocnictwa Sylwestra Kwietnia i dotyczyło samotnej kobiety z dwójką dzieci, której dwukrotnie gmina odmówiła przydziału, co było także konsultowane ze mną - nie kryła radczyni.

Mieszkanka, o której opowiadała, miała pismo o usunięciu jej z zajmowanego wówczas mieszkania i w akcie desperacji udała się do prawnika, który napisał jej pozew. To z kolei "zmobilizowało" gminę do ponownego przeanalizowania jej sprawy.

- Dostałam pełnomocnictwo, bo ta kobieta poczyniła wiele nakładów, które gmina musiałaby jej zwrócić, a jako że była matką samotnie wychowująca dziecko, należałoby jej dać jakiś lokal socjalny.

W treści swojego pozwu powoływała się również na zasady współżycia społecznego, co według radczyni, mogło zaważyć na zawarciu ugody. Dwie pozostałe sprawy pamiętała już nieco słabiej.

Na temat przydziału mieszkania pracownikowi Urzędu Miejskiego niewiele powiedziała, bo większość jej wiedzy, jak zeznała, pochodziła z prasy.

- Dostałam dyspozycję od prezydenta do zawarcia ugody, a sąd na nią zezwolił. Dopiero potem się okazało, że był to jeden z pracowników urzędu, o czym nic nie wiedziałam. Prezydent dekretował zawarcie ugody. Nie mogłam postąpić inaczej, niż sugerował mi mocodawca - tłumaczyła przed sądem, zapewniając, że żadna pozasądowa ugoda nie została zawarta.

- Wszystkie podlegały kontroli sądu i mogły być zaskarżone w ramach instancji. Ale w żadnym z przypadków nie doszło do tego. W każdej z tych spraw miałam pełnomocnictwo i dyspozycje, jak się powinnam zachować. To dotyczyło majątku gminy. Ja tylko mogłam mówić o konsekwencjach, czy zwrócić uwagę na aktualny stan prawny. Nie chciałam robić z siebie Rejtana, byłam przed emeryturą. W końcu wszystko się działo przed sądem, uważałam, że to on zweryfikuje możliwość zawarcia ugody - wyjaśniała.


Mieszkańcy mówią
- to było ludzkie działanie



Przed obliczem sądu stanęli też ci, którzy takie lokale dostali. Jedną z nich była pani Bożena, która przez trzy lata starała się o mieszkanie, wynajmowane wcześniej od swojej kuzynki.

- Gdy dowiedziałam się, że będzie chciała je oddać, napisałam podanie do miasta. Wówczas przyznano mi lokal pod warunkiem, że spłacę zadłużenie i przez rok nie będę zalegać z czynszem. Musiałam podpisać zobowiązanie i dopiero po roku podpisałam umowę - mówiła kobieta.

Starając się o mieszkanie, zapisała się na "audiencję" u prezydenta, gdzie ostatecznie się nie dostała. Rozmawiała jedynie z zastępcą, Tomaszem Jarosławem Capałą.

- Kazał mi pisać podania i czekać - mówiła kobieta, dodając, że nikt jej niczego nie obiecywał, a jak dostała mieszkanie to umowę podpisywała z T. J. Capałą.

- Byłam w trudnej sytuacji życiowej. Jestem zadowolona z pomocy miasta. To było ludzkie działanie - oceniła to z perspektywy, chociaż lokal, który dostała daleki był od ideału.

Było to mieszkanie socjalne, którego nie można sprzedać najemcy lub nikomu innemu, wyjaśnił oskarżony w tej sprawie prezydent. Dziwił go fakt, dlaczego ten właśnie przypadek znalazł się w akcie oskarżenia, a skoro się tak stało, to dlaczego nie siedzi obok na ławie oskarżonych Tomasz Jarosław Capała, który umowę podpisał.

Jego nazwisko, pojawiło się także w zeznaniach innych, jak choćby młodego małżeństwa, które dostało 36-metrowe mieszkanie przy ulicy Piłsudskiego. Wcześniej "gnieździli się" w siedem osób na 46 - metrach przy ulicy Zakładowej, ale wówczas nie mieli jeszcze dziecka. Kiedy zaczęli o nie się starać, rozpoczęli także starania o własne "M".

- Pisałam pisma oraz podania, a od 2010 roku chodziłam też do urzędu - opowiadała pani Elżbieta.

Wprawdzie kwalifikowała się z mężem do przydziału lokalu, ale gmina - jak tłumaczono jej wówczas - lokali wolnych nie miała.

- Podczas wizyt mówiono mi, że mamy czekać i jeśli coś się zwolni, to wtedy dostanę. Byłam też na rozmowie u pana Capały, ale wnioski były te same. Nie ma lokali, trzeba czekać.

Dostała go wreszcie w 2011 roku, pod warunkiem, że sami wykonają w nim remont. Potwierdził to jej mąż, przypominając, jak łóżko w łóżko mieszkał z teściami oraz siostrą żony i jej synem w jednym pokoju, podczas gdy w drugim byli jej bracia. Miał też kłopoty z uzyskaniem meldunku. Oficjalnie wciąż był jeszcze mieszkańcem gminy Wierzbica.
Nie lepiej miała zresztą kobieta, która dostała lokal przy ul. Krzosa, po tym jak sama go wypatrzyła. O przydział starała się od roku 2002.

Przydział w zamian
za remont


- Wiedziałam, że jest tam wolne mieszkanie, więc zapytałam, czy mogłabym je dostać. Wprawdzie mieszkała tam jeszcze konkubina mężczyzny, który siedział w więzieniu, ale zajmowała je bezprawnie, a potem uciekła i mieszkała w szałasie za Urzędem Miasta.

Kiedy dostała zgodę była już w ciąży. Miała wyremontować mieszkanie, które było w ok. 70 procentach zdewastowane. Do użytku nadawały się tylko drzwi, wymienione przez gminę.

Podobne warunki dostała od gminy kobieta, która mieszkała wcześniej przy ul. Konstytucji 3 Maja z niespełna rocznym synem, matką, która była też w ciąży i trójką rodzeństwa. Dla konkubenta, z którym dziś mieszka i który jest ojcem jej syna, nie było tam miejsca. Po tym, jak zaczęła się starać o przydział, umieszczono ją na liście oczekujących. Była też kilka razy u wiceprezydenta Kwietnia, ale mówił to samo, co pozostali: nie ma lokali. Trzykrotnie zapisywała się także do prezydenta Bernatowicza, ale nigdy się nie dostała. W końcu otrzymała od gminy niespełna 30 - metrowe lokum: pokój z kuchnią, gdzie palono niegdyś opony, a licznika elektrycznego nie było od ponad 10 już lat.
Najmniej przychylnie wypowiadała się o włodarzach, głównie o prezydencie Bernatowiczu, ostatnia z zeznających w tym dniu kobiet. Intensywne starania o lokal zaczęła już w roku 2008. Pisała pisma i składała częste wizyty w Referacie Lokalowym, a także prezydentowi.

- Wszyscy mówili, że jeśli lokal się znajdzie, to go dostanę - twierdziła kobieta.
Znalazła pustostan i poszła do prezydenta, Co prawda obiecał jej, że lokal dostanie, ale z obietnicy się nie wywiązał. Wówczas uznała, że jest draniem. Doszła do wniosku, że jeśli przyjdzie z samego rana i będzie czekać pod gabinetem, prezydent ją przyjmie. Była jeszcze przed sekretarką i złapała go na korytarzu. Wygarnęła mu wówczas, że jest kłamcą, bo obiecał jej lokal, z czego się nie wywiązał.

- Powiedział wtedy, że jeśli będę na liście, to dostanę mieszkanie, to zaczęłam też chodzić do prezydenta Capały. Byłam u niego, jakieś 5 - 6 razy. Od 2009 r. przynajmniej raz w tygodniu chodziłam do pana Twardowskiego (kierownik Referatu Lokalowego - przyp. red).
Dopiero po rozmowie z kierownikiem Twardowskim, w obecności prezydenta Capały, otrzymała mieszkanie.

Wspólnym mianownikiem wszystkich zeznań świadków było jednak to, że nikt nigdy nie sugerował im wręczania korzyści, a tym bardziej nie uzależniał od tego mieszkaniowej decyzji. Nie wywierano na nich także żadnego nacisku. Co powiedzą kolejni wezwani, przekonamy się niebawem. Na 6 marca wyznaczony został termin rozprawy.

(An)

DOŁĄCZ DO NAS NA FACEBOOKU

REKLAMA