AAA
Przydrożne "ku pamięci"
Dopóki pali się światło znaczy, że ktoś pamięta...
Poniedzialek, 07 listopada 2011r. (godz. 20:11)

Można je spotkać niemal przy każdej drodze. Czasem dwa, nawet trzy stoją obok siebie. Jedne są zwykłe, drewniane, inne solidne, wykonane z kunsztem w metalu. Tu i ówdzie pali się mały znicz, ktoś przynosi świeże kwiaty, co jakiś czas pojawiają się wieńce. Bywa, że zamiast krzyża jest płyta albo tabliczka. Po imieniu oraz nazwisku pojawia się informacja: zginął tragicznie, miał lat 19, 21, 26... czy nawet 5. Przybite często do drzew symbole ludzkich tragedii...

fot. Gazeta Starachowicka
Nastepna wiadomosc:
ť Seria włamań w mieście

Poprzednia wiadomosc:
ť Kliniki będą na giełdzie?

Na krótkim odcinku między Wąchockiem a Wielką Wsią jest ich aż trzy. Pierwszy na górce, po lewej stronie, tuż przy wyjeździe z miasteczka - pamięci tragicznie zmarłego Rafała, który cztery lata temu stracił tam życie. Ci, którzy pamiętają wypadek twierdzą, że jechał do pracy. Wezwali go wtedy znienacka. Pożyczył motor, na którym pędził do Starachowic. Ale do MAN-a nigdy nie dotarł, rozbił się tuż przed Wąchockiem. Czołowo zderzył się z samochodem.


Nie miał najmniejszych szans. To było 28 sierpnia. Niedługo potem jego rodzina postawiła mały nagrobek na skarpie. I nawet teraz, po kilku latach, ciągle palą się przy nim znicze. To znak, że jest ktoś ciągle pamięta...

Bliscy nie zapomnieli także o Oli, która siedem lat temu wbiegła nieszczęśliwie pod auto. Było to w Wielkiej Wsi, a ona miała zaledwie pięć latek.

- To była mądra i samodzielna dziewczynka - mówią ci, którzy ją znali. - Nie dało się jej nie lubić. Mieszkała z babcią. Rodzice wyjechali z kraju za pracą. Tego feralnego dnia poszła do koleżanek. Były niewiele starsze, chciały iść po coś do sklepu, ona z nimi. One zdążyły jakoś przebiec przez jezdnię, a Ola została. Wbiegła wprost od samochód - opowiada jeden z mieszkańców.

- Kierowca nie miał szans, by wyhamować. To był dosłownie moment... jakieś ułamki sekund. W jednej chwili była jeszcze przed domem, a w drugiej już na ulicy... Kto by się tego spodziewał... Ale - jak mówią - gdyby człowiek wiedział, że się przewróci, to by się pewnie położył. Takich rzeczy nie można przewidzieć.

Doszło do tego obok przystanku, dokładnie naprzeciw sklepu. Dziewczynka zmarła na miejscu. Nie było szans, aby jej pomóc. Mocno przeżyła to jej rodzina. Zresztą także mieszkańcy dokładnie pamiętają wciąż tę tragedię.
Po jakimś czasie, tuż przy chodniku, pojawił się mały nagrobek, chyba z inicjatywy babci, jak twierdzi wielu. Bez przerwy świeci się tam mała lampeczka. Są także kwiaty. A cytat z "Trenów" Kochanowskiego chwyta mocno za serce, podobnie jak napis mówiący o jej młodym wieku.

Rozsiane gęściej niż znaki

Wystarczy zjechać kawałek w dół, aby zobaczyć kolejną płytę. Na krótkim odcinku wolnej przestrzeni, gdzie nie ma jeszcze barierek, umieszczono małą tablicę. Zginął tam młody mężczyzna.

- Jechał razem z dziewczyną, pędzili szybko od strony Skarżyska - opowiada jeden z miejscowych. - Kolega był tam na miejscu, w parę minut po tym wypadku, udzielał im jeszcze pierwszej pomocy.

- To było w nocy, ok. godz. 21. albo 22.00 - próbuje przypomnieć sobie mężczyzna. - Samochód, którym jechali "wyleciał" w pole, kilka metrów od drogi, a potem uderzył w drzewo, całe je wyrywając. Dziewczyna płakała nie mogąc znaleźć chłopaka. Wyrzuciło go dalej. Jechali o wiele za szybko, licznik zatrzymał się chyba na 160 km/godz.

A i bez tego miejsce nie jest bezpieczne. Często dochodziło tu to wielu wypadków.

- Jadąc od strony Skarżyska, niefortunnie podrzuca samochód, trzeba mocno trzymać się drogi, żeby nie wylądować w rowie, czy na poboczu - mówią mieszkańcy, którzy dodają, że były już wnioski, aby coś z drogą zrobić. Ale, że jest to "krajówka" wszystko idzie bardzo mozolnie.

- Niedługo potem tą samą drogą jechała jakaś kobieta, także miała wypadek. Na szczęśnie nie był śmiertelny. Wyszła z niego mocno poobijana - mówi mężczyzna.

Podobne historie, jak twierdzi mieszkaniec, można by mnożyć.
O wiele mniej szczęścia mieli kierowcy, o których przypominają gęsto usiane krzyże w lesie już za Parszowem. Na odcinku kilkuset metrów jest ich aż dziewięć. Większość drewnianych i widać starych, żaden z nich nie ma tabliczki. Za to przy co niektórych stoi maleńki, ciągle tlący się znicz.

W imię pamięci i prawdy

Znicze codziennie pojawiają się nad zalewem w Wąchocku, w miejscu, w którym dziewięć miesięcy temu, w niewyjaśnionych dotąd okolicznościach, stracił życie 15-letni Adrian. Jego mama jest tam codziennie, a są takie dni, w których bywa po kilka razy. Pilnuje, żeby ogień nie zgasł.

- Wiadomo, że w moim sercu pamięć o nim nigdy nie zginie - mówi łamiącym głosem pani Mariola, która chciałaby, żeby o synu pamiętali też inni. A z tym bywa różnie... Ostatnio na przykład ktoś wciąż niszczy znicze.

- Nie wiem czemu ciągle to robi - mówi kobieta. - Zamiast uczcić pamięć, woli dokuczać. Niedawno znikła nam z grobu tabliczka, która była na trumnie. Ktoś musiał ją wziąć i złośliwie wyrzucić. Szukaliśmy wokoło, ale nigdzie nie było...Nie wiem, jak dalej będzie. Okres, który się zbliża jest chyba najgorszy. Jedne święta przeżyliśmy już jakoś bez niego. Trudno to nawet opisać - przyznaje matka. - Wszystkim nam bardzo brakuje Adriana, a najbardziej odczuwa to chyba jego brat - bliźniak.

- Zaczyna pojawiać się w domu taka ogromna tęsknota... Z upływem czasu jest jeszcze większa. Na początku chyba nie docierało to nas. Podświadomie każdy z nas wierzył, że Adrian wróci, że poszedł tylko do szkoły i zaraz pokaże się w domu….

Tyle, że "zaraz" nigdy nie nastąpiło. Z każdym następnym dniem jest coraz gorzej, zwłaszcza, że nikt z rodziny nie wie, co tak naprawdę wydarzyło się wówczas na promenadzie.

- Prokurator umorzył śledztwo. Przyczyną śmierci miała być niewydolność serca, spowodowana alkoholem - mówi matka chłopaka dodając, że wspólnie z mężem skierowała sprawę do sądu.

- Wzięliśmy nawet adwokata, ale sąd postanowił zakończyć sprawę - mówi pani Mariola. - Orzekł nieumyślne spowodowanie śmierci. Ale my nie do końca się z tym zgadzamy. Dlaczego nie przeprowadzono wszystkich badań, a tylko te na alkohol? Nie sprawdzono narkotyków i środków odurzających - dziwi się matka. - To nie jest tak, że za wszelką cenę chcemy ukarać winnych. Chcemy po prostu dowiedzieć się prawdy.

Po raz ostatni widziała się z synem około godziny pół do dziesiątej.

- To był przedostatni dzień ferii, czwartek 10 lutego. Adrian przyszedł do mnie do sklepu, wybierał się właśnie na halę, chciał pograć ze znajomymi - opowiada jego mama. - Nim jednak poszedł, wszedł na zaplecze, rozmawiał tam jeszcze z ojcem.

Wszystko to wraca....

- Obiecał, że późno nie wróci, miał przyjść na obiad - mówi pani Mariola.

- Nie wiem, czy jego brat miał jakieś przeczucie, ale nie chciał iść wtedy na halę. Adrian proponował mu kilka razy, on jednak wolał posiedzieć w domu. Potem przybiegł do mnie około 13.00, pytając o brata. Ale pojechaliśmy do Starachowic. Mieliśmy kilka spraw. Kiedy wróciliśmy, a Adriana nie było, zaczęłam czuć pewien niepokój. Telefon zostawił w domu.

Wreszcie wysłałam męża i syna, żeby sprawdzili, czy jest na hali. Pani, która tam sprząta powiedziała, że wyszli ok. godz. 14.00, ale nic więcej nie wiedziała. Syn mnie pocieszał, że Adrian przyjdzie. Ale kiedy usłyszałam karetkę, a potem, że ktoś stracił oddech, zadzwoniłam od razu do męża. Był wtedy w Starachowicach.

Kazałam mu jechać do szpitala. Bo jeśli faktycznie, coś się tam stało, karetka musiała zabrać tam przecież Adriana - tłumaczy matka.

- Ale na izbie nie było jego nazwiska. Mąż sprawdził też na oddziale dziecięcym. Tam kazano mu jechać na pogotowie. Dyżurna prosiła, aby poczekał tam na lekarza. Już wtedy wiedziałam, że coś jest nie tak....Lekarz powiedział, że nic nie mógł zrobić.

Kiedy przyjechał było za późno. Może gdyby ktoś wcześniej zadzwonił, szanse byłyby większe. Ale koledzy, gdy zobaczyli, że coś niedobrego dzieje się z synem, przestraszyli się i uciekli. Znalazł go ktoś zupełnie inny. Nawet nie wiem, kiedy dokładnie umarł. W karcie zgonu nie ma nawet godziny.

- Podejrzewano, że doszło do tego po 16.00, a po godz. 17.00 wezwano karetkę. Kiedy myślę o tym, pamiętam, że czułam dziwny niepokój, a później pustkę. To mogło być wtedy...

Pewności do dziś nie ma. Podobnie, jak co do tego, w jaki sposób umarł jej syn.

Równo miesiąc później, w ten sam dzień i o tej samej godzinie zmarł jego dziadek, a jej teść.

- Adrianek zabrał go chyba do siebie. Zgadzał się dzień tygodnia, a nawet godzina - mówi pani Mariola.

- Tyle tylko, że wcześniej był luty, a teraz marzec.

Niemal każdego dnia przychodzi ona nad zalew, przechowuje wszystkie gazety. Zna doskonalę też ławkę, na której leżał jej syn. Chciałaby, aby na murku pojawiła się mała tabliczka, podobna do tych, które można spotkać czasem przy drogach. Aby każdy kto tutaj przyjdzie, przystanął, przeczytał i chwilę się zastanowił, wspomniał jej syna...

Są dni pełne radości i szczęścia. Ale są także inne - pełne zadumy i smutku. I taki będzie jutrzejszy dzień, kiedy pójdziemy na cmentarz, zapalimy znicze, powspominamy, zatęsknimy i... odejdziemy. Bo życie niestety ma swój początek, ale i koniec. I tylko od nas zależy, co ocalimy i o czym będziemy pamiętać...

(An)

Dołącz do nas na Facebooku!

REKLAMA