AAA
Kiedy pasja przeradza się w sposób na życie
Dzieci się go bały, za to ich matki kochały...
Czwartek, 23 lutego 2012r. (godz. 22:53)

Wiele osób uważa, że to aktor zaszufladkowany, jest wiarygodny, ale tylko w rolach dziwnych i nietypowych... Może to i racja, ale co w tym złego, jeśli jego kreacje są doskonałe, a wygląd, głos oraz spojrzenie po prostu powalają.

Paweł Bernaciak
Paweł Bernaciak
fot. Gazeta Starachowicka
Nastepna wiadomosc:
ť Leczyć czy karmić?

Poprzednia wiadomosc:
ť Oświadczenie PO

Był już Mendlem w "Skrzypku na dachu", Monsieur D'Arque'a w "Pięknej i Bestii", Antonia’em we "Francesco", diabolicznym w swej zniewieściałości fryzjerem Tonio w "Szalonych nożyczkach", księdzem w "Draculi", czy wreszcie doktorem w "Chicago". Ostatnio asystuje też reżyserom - Wojciechowi Kościelniakowi ("Francesco"), Maciejowi Korwinowi ("Szalone nożyczki", "Klatka wariatek" czy Igorowi Michalskiemu ("Sceny miłosne dla dorosłych"). Pochodzący ze Starachowic Paweł Bernaciak, bywa u nas niezwykle rzadko. A szkoda, bo pewnie zachwyciłby swoją grą dużą część miasta. GAZECIE udało się jednak z nim porozmawiać. Czego się o nim dowiedzieliśmy...


- Jak to się stało, że chłopak ze Starachowic trafił do Teatru Muzycznego w Gdyni?

- Chłopak ze Starachowic chciał być aktorem, a że w Starachowicach nie ma i nie było żadnej szkoły, która by to umożliwiła, w łódzkiej "Filmówce" spóźnił się o jeden dzień na II etap egzaminów, a we wrocławskiej PWST nie podobała się jego dykcja, dlatego przezimował rok w Akademii Rolniczej w Lublinie i kiedy ukochany instruktor z MDK, ś.p. Paweł Wikiera wspomniał mu o szkole przy Teatrze Muzycznym w Gdyni, pojechał tam, zdał i tam też pozostał. I tak już jestem 17 lat ... gdynianinem.

- Kiedy właściwie zaczął się Pan interesować aktorstwem i śpiewem, bo w Pana przypadku trudno chyba oddzielić jedno od drugiego?

- Dobre pytanie (śmiech).Wydaje mi się, że zawsze mnie to pociągało. Kiedy ktoś pytał mnie, kim chciałbym zostać w przyszłości, mówiłem, że aktorem, choć po drodze był chyba także cyrkowiec i temu podobne pomysły, pomijając strażaka, kierowcę autobusu i inne równie popularne wśród małych chłopców zawody.

Śpiewaniem naturalnie interesowałem się wcześniej, moja mama jest emerytowaną nauczycielką, jej domeną były lekcje muzyki. W domu grała na skrzypcach i śpiewała, a gramofon i płyty z muzyką zastępowały mi większość zabawek. Aktorstwo przyszło trochę później. Myślę, że 111. Artystyczna Drużyna Harcerska, druhna Miłka i jej wychowankowie mieli w tym duży swój udział, choć pierwsze kroki próbowałem stawiać w MDK , jeszcze na ulicy Górnej.

- Jak wspomina Pan studia? Były chwile zwątpienia? Że może to jednak nie to...?

- Najpierw pojawił się zachwyt, bo wreszcie będę robił to, o czym marzyłem! Potem zderzenie z rzeczywistością... Wszystkim się nam wydaje, że to właściwie bajka- artysta wychodzi na scenę, a widownia szaleje i nosi go ciągle na rękach, ale ten zawód to najpierw ciężka harówka, zmaganie się z własnymi niedoskonałościami oraz brakami, a dopiero na końcu, przy odrobinie szczęścia - owacje i uwielbienie publiczności. Pod koniec I roku, na zajęciach z akrobatyki złamałem jeden z kręgów w kręgosłupie, przez co musiałem powtarzać rok. Na szczęście finał był bardziej szczęśliwy. Skończyłem szkołę i od 12 lat występuję na deskach Teatru Muzycznego w Gdyni .

- Zadebiutował Pan w musicalu "Evita" Andrew Lloyda Webbera, jak wspomina Pan swój pierwszy występ?

- Trudno nazwać to nawet debiutem, nie była to jakaś wielka rola, raczej tzw. "ogon", ale tak czy inaczej wielkie przeżycie. Będąc studentem II roku znalazłem się na profesjonalnej scenie największego teatru muzycznego w Polsce. To, co teraz jest dla mnie codziennością i zwyczajnym tokiem dnia, wtedy było jednym z największych wydarzeń mojego dotychczasowego życia. Wielką zaletą szkoły przy teatrze jest to, że już w czasie studiów wielu z nas ma możliwość wejścia na profesjonalną scenę i nauki zawodu na "żywym organizmie".

- Był Pan Antoniem we "Francesco", Toniem w "Szalonych nożyczkach", Księdzem w "Draculi", Doktorem w "Chicago", Ferdynandem - Księciem von Whistlebach w "Prospero's world" (prapremiera w Salzburgu 2005), Fedrą i Jacobem w "Klatce wariatek", Żandarmem Gorącym w "Janosiku, czyli Na szkle malowane", Rysiem, Ryszardem Józiem w "Scenach Miłosnych dla dorosłych" i wielu innych. Którą ze swoich kreacji lubi Pan dzisiaj najbardziej?

- Trudno jednoznacznie powiedzieć, która z tych ról jest moją ulubioną, już chyba łatwiej wybrać, do której nigdy nie chciałbym wracać (śmiech). Jestem raczej aktorem charakterystycznym, nie nadaję się do ról amantów, a taką przyszło mi zagrać w "Prospero's world". Na szczęście na krótko i tylko poza granicami Polski (śmiech). Z pewnością największą rolą, do której mam duży sentyment , jest Tonio w "Szalonych Nożyczkach", ze względu na wyjątkowość samego spektaklu jak i postaci, którą tam gram. Spektakl jest czymś w rodzaju talk show- widownia w pewnym momencie wchodzi do gry, zadaje pytania, ocenia aktorów, a raczej postaci grane przez nich, aby na koniec wybrać w głosowaniu, jakie zakończenie chce zobaczyć. Zagraliśmy już ponad 100 spektakli "Nożyczek", gramy je od 2007 roku i wciąż mamy pełną widownię. Ale z każdą z ról wiążą się jakieś wspomnienia i sentymenty i o każdej mógłbym powiedzieć, że chętnie wróciłbym do niej.

- Przeglądając fora na Pana temat, aż roi się w nich od pochlebnych opinii. Wielu chwali Pana grę, zwłaszcza mimikę twarzy, ale również potężne "głosisko". Podobno, gdy tylko pojawia się Pan na scenie, bezczelnie kradnie każdą z nich, by z każdej nawet najmniejszej roli zrobić prawdziwą perełkę...

- Każdy aktor stara się zrobić ze swojej roli coś, co będzie zapamiętane i wspominane przez widzów. Niekiedy takie zapędy trzeba temperować, bo przecież nie wszystkie role w spektaklu są rolami głównymi i jest pewna ich hierarchia oraz konstrukcja, której aktor swoimi ambicjami nie może zaburzać. Ale staram się zawsze dać z siebie wszystko, a co z tego wychodzi, można zobaczyć w TM

- Wielu uważa, że wygląda Pan wiarygodnie w rolach dziwnych i nietypowych... A w jakich czuje się Pan najlepiej?

- To prawda, wolę te z charakterem, pazurem, nawet mniejsze, ale dające możliwość wyżycia się. Jak już wspominałem, cukierkowi amanci nie są dla mnie. Przykładem takiej niewielkiej, ale lubianej przez mnie roli jest choćby Monsieur D’Arque w "Pięknej i Bestii"- czarny charakter, demoniczny właściciel domu wariatów. Dzieci się mnie bały, za to ich matki kochały...(śmiech).

- Kogo chciałby Pan zagrać? O jakiej roli Pan marzy?

- W tej chwili o każdej!!! (śmiech) - Od kiedy stałem się etatowym asystentem reżysera, pochłania to większość mojego czasu, dlatego każda możliwość zrobienia czegoś na scenie jest dla mnie ekscytująca.

- Jak odnajduje się Pan w nowym zajęciu?

- To praca o wiele mniej urocza, niż mogłoby wynikać z jej nazwy. Asystent reżysera zajmuje się wszystkim tym , do czego sam reżyser nie ma głowy - organizacją prób, ich planowaniem, gromadzeniem rekwizytów, przydziałem mniejszych ról, doradztwem w niektórych kwestiach, szczególnie, jeśli reżyserem jest ktoś spoza rodzimego teatru. Po premierze czuwa nad kształtem spektaklu, by w miarę ilości zagranych sztuk, nie odstawał od premierowej jakości, dobiera zastępstwa w przypadku choroby bądź odejścia kogoś z obsady itp...itd... Zawsze jest tu co robić, czego o samym aktorstwie nie zawsze można powiedzieć. Jest ono zawodem czekania - na rolę, na swoje wyjście na scenę itd.

- W "Szalonych nożyczkach" był Pan właścicielem dwóch kotów - Jarcia i Lesia - prywatnie - Igi i Rysia. Rozumiem, że ma Pan słabość to tych zwierzaków. A co z "Kotami" Andrew Lloyda Webbera? Nie myślał pan, żeby w nich wystąpić?

- Po wydarzeniach 10 kwietnia musieliśmy zmienić imiona kotów z "Szalonych Nożyczek". W ich doborze była wyraźna aluzja do najbardziej znanych Bliźniaków w Polsce. Moje prywatne koty wciąż noszą pierwotne imiona. A moim skrytym marzeniem jest to, aby nigdy na scenie Teatru Muzycznego w Gdyni nie pojawiły się "Koty" Andrew Lloyda Webbera, które uważam na jeden z najnudniejszych musicali na świecie. Nigdy nie potrafiłem zrozumieć zachwytu nad tym tytułem.

- Co z kinem? Widziałby Pan tam siebie?

- Ja oczywiście, szkoda tylko, że kino jakoś nie widzi mnie w swych ramionach (śmiech).

- Jakie są Pana najbliższe plany?

- Trudno w tej chwili mówić o planach. Mój teatr wchodzi w trudny okres - remont, który trwa tu od dobrego roku wchodzi w kluczową fazę. Wkrótce będziemy musieli zamknąć scenę na 10 miesięcy i przenieść się na tymczasową - w namiocie, w związku z czym najbliższa premiera odbędzie się dopiero po zakończeniu remontu, czyli mniej więcej za półtora roku. Być może zagram w międzyczasie w jakiejś nowej produkcji na Scenie Novej mojego teatru, której budowa dobiega końca, i która najprawdopodobniej zostanie otwarta w kwietniu tego roku.

- Znajdzie się czas na jakiś urlop?

- Zazwyczaj Teatr Muzyczny w Gdyni kończy sezon pod koniec czerwca, a kolejny zaczyna we wrześniu lub październiku. Czy tak będzie w tym roku, jeszcze nie wiem, bo być może w związku z koniecznością zamknięcia sceny sezon 2011/2012 troszkę się przedłuży, ale to zapewne wyjaśni się już wkrótce.

- Odwiedza Pan czasem Starachowice? Można będzie kiedyś zobaczyć Pana u nas, np. na deskach SCK?

- Szczerze powiedziawszy niezbyt często, zazwyczaj dwa razy w roku, głównie na święta. Ogrom obowiązków oraz ilość granych spektakli nie pozwala mi na częstsze odwiedziny rodzinnych stron. Ostatni raz śpiewałem w Starachowicach w roku 2009, kiedy MDK przygotowywał koncert "na cześć" ś.p. Pawła Wikiery, z którym zaczynałem swoją przygodę ze śpiewem, jeszcze w liceum.

Wiem, że wkrótce będą miały miejsce uroczystości z okazji 55 - lecia 111 Artystycznej Drużyny Harcerskiej, ale ze względu na kolizję ich terminu z terminami moich spektakli nie będę mógł wziąć w nich udziału. Jednak zawsze z przyjemnością pojawiam się Starachowicach, jeśli tylko czas mi na to pozwala.

- A zatem jak najczęstszych wizyt u nas. Tego Panu, sobie i oczywiście mieszkańcom życzę. Bo miło by było posłuchać Pana "potężnego głosiska" także i u nas. Dziękuję za rozmowę.

Anna Ciesielska

Dołącz do nas na Facebooku!

REKLAMA