AAA
Sąd oburzony wnioskiem obrony
Prezydent nie wróci do pracy
Sroda, 24 pazdziernika 2012r. (godz. 18:44)

Obrońcy Wojciecha B. wystąpili do sądu z wnioskiem o uchylenie zawieszenia prezydenta w obowiązkach służbowych. Argumentowali, że ustały przesłanki stosowania takiego środka zapobiegawczego. Sędzia Barbara Nowak - Łon uznała jednak obowiązujący zakaz za gwarancję, iż oskarżony nie będzie usuwał dowodów, ani popełniał przestępstw w związku z pełnioną funkcją.

fot. Gazeta Starachowicka

Były prezes STBS i przedsiębiorca - który zgodnie z tym, co zeznawali w procesie świadkowie - miał dogadywać się z szefem ZEC w sprawie przetargu na miał oraz wiceprezydenci (były oraz obecny) składali w czwartek (18 października) zeznania przed sądem w Starachowicach. Była to już przedostatnia odsłona korupcyjnego procesu z udziałem prezydenta, urzędniczki i biznesmena.


Szef "Wspólnego Domu" sprzed lat zeznał, iż nagrody od prezydenta nigdy nie dostał, z nikim nie musiał się dzielić i nigdy nie słyszał o takim procederze. Prezydent wszystkich traktował tak samo, a jeśli któryś z prezesów miał z nim lepsze stosunki, to być może dlatego że rozumieli się lepiej z racji podobnego wieku - dodał.

Drugi z dostawców miału (z Krajna), który - jak wynikało z zeznań - mógł dawać pieniądze prezesowi Sz. w zamian za "załatwienie" przetargu, wszystkiemu zaprzeczył. W sądzie powiedział" że nie zna żadnego z oskarżonych. Trzy, może cztery razy składał do spółki swoją ofertę.

- Raz tylko wygrałem przetarg na dostarczenie 2 tys. ton miału - stwierdził przed sądem. Raz uczestniczył w negocjacjach, prezesów w ogóle nie znał, nie potrafił podać ich nazwisk, a pamiętał jedynie, że jeden był starszy, a drugi młodszy.

- Nie było sytuacji, żebym powiedział "wszystko mam załatwione" wchodząc na spotkanie z komisją - kategorycznie zaprzeczył stwierdzeniu, złożonemu w śledztwie przez członków przetargowej komisji w ZEC.

- Gdyby faktycznie tak było, wygrałbym cały przetarg i mógłbym dostarczyć nie 2 tys. a ok. 28 tys. ton miału, bo takie mniej więcej było zapotrzebowanie spółki. Nie pamiętam, kto wygrał przetarg, bo mnie to w ogóle nie interesowało - tłumaczył i dodał, że nikt nigdy nie sugerował mu, że musi zapłacić pieniądze, o prezydencie nigdy nie słyszał, a po raz pierwszy zobaczył go w sądzie. Zaprzeczył także, jakoby miał powiedzieć do członków komisji, że przetarg ma ustawiony.

Razem nieźle rządzili w mieście

Wiceprezydent miasta w poprzedniej kadencji, Tomasz Jarosław Capała o całej sprawie dowiedział się ponoć z mediów, mimo że w kompetencjach miał nadzór nad spółkami miejskimi. W sądzie mówił jednak, że od 3 grudnia 2007 roku, na mocy zarządzenia prezydenta zmieniającego regulamin i schemat organizacyjny urzędu, Zakład Energetyki Cieplnej miał podlegać bezpośrednio Wojciechowi B..

- Regulamin Urzędu Miejskiego to jedno, a rzeczywiste władztwo, które reprezentował prezydent, jako jednoosobowe zgromadzenie wspólników, to drugie. Wpływ mój na spółki był żaden, bo prowadziłem tylko jedno lub dwa zgromadzenia i nie dotyczyło to ZEC-u. Temat nagród nigdy nie istniał między mną a prezydentem - mówił T. J. Capała pod przysięgą.

Sprawami spółek, jak twierdził, zajmował się w gminie specjalnie powołany do tego urzędnik, który wszystkie decyzje uzgadniał z prezydentem B.

- Ja nie wchodziłem w te kompetencje - przekonywał Capała, który - jak przyznał - dostał nagrody dwukrotnie, a o każdej decydował prezydent.

- Uważam, że robiliśmy wówczas wiele ciekawych projektów, dobrze odbieranych przez otoczenie - tłumaczył swoją gratyfikację i zaznaczył, że była ona na poziomie jednomiesięcznego wynagrodzenia i nigdy nie padło słowo, że miałby się nią z kimkolwiek dzielić. O niczym takim nie słyszał tez od prezesów.

- Z prezesem Sz. mogliśmy rozmawiać przy papierosie, w przerwie przed sesją, ale nigdy nie mówił, że musiał wręczać korzyści prezydentowi. Nie spotkałem się również z nikim, kto miałby powiedzieć, że się u niego "opłaca".

Na pytanie obrony, czy wnioskował o powołanie Sz. na prezesa Fundacji Agencji Rozwoju Regionalnego, po tym jak nie zarządzał już ZEC-em, stanowczo temu zaprzeczył.

- Ogłosiłem jedynie konkurs. Kandydaci zgłaszali się sami, w oparciu o informacje, jakie pojawiły się w mediach. Pan Sz. ostatecznie nie wygrał, bo nie otrzymał wymaganej ilości głosów. Prezes zresztą nie został wybrany.

Zaprzeczył także jakoby przyjaźnił się z byłym zarządzającym ciepłownią.
- Zdarzało się, że bywałem proszony na różne obiady po walnych zgromadzeniach spółek, na których bywał też Szymon Sz., ale prywatnie nie przyjaźniliśmy się - mówił.

Wiceprezydenta szczere zeznania

Sylwester Kwiecień w swoim zakresie obowiązków ma nadzór nad wszystkimi spółkami miejskimi. Jak było wcześniej, nie potrafił powiedzieć, bo wówczas w szczegóły nie wnikał. Zeznał, że w lutym 2012 roku regulamin organizacyjny urzędu został zmieniony, a według aktualnego, nadzór nad ZEC-em należy do obowiązków wiceprezydenta.

Sytuację ekonomiczną spółki nie oceniał dobrze, zwłaszcza w czasie, gdy objął stanowisko. Zakład był mocno "przeinwestowany", a że zbiegło się to z mniejszymi zyskami, bo zapotrzebowanie na ciepło zmniejszyła aura, wspólnie z prezydentem doszli do wniosku, że potrzebne są zmiany.

- Być może w trakcie rozmowy padło stwierdzenie również o personalnych, ale decyzję o odwołaniu prezesa podejmuje wyłącznie Rada Nadzorcza - wyjaśniał prezydent Kwiecień.

Obu prezesów znał wcześniej. Norberta G. także prywatnie, bo łączyła ich wspólna pasja gry w piłkę nożną. Z prezydentem Wojciechem B. utrzymywał tylko kontakty służbowe.

- Początkowo byliśmy jak ogień i woda, prezydent z PiS a ja z SLD, nasze drogi dość znacznie odbiegały od siebie - nie krył zastępca. - Dopiero później, kiedy zaczęliśmy współpracować zobaczyliśmy, że w niektórych sprawach myślimy podobnie. A kiedy przegrałem w kolejnych wyborach i doszło do trójkoalicji, pojawiła się szansa, żebym był prezydentem. Moja ocena Wojciecha B., ewaluowała od niezbyt pochlebnej, do całkiem dobrej. Trzeba mu przyznać, że zrobił nawet więcej niż musiał. I to bezkompromisowe podejście doprowadziło do tego, że udało się mu zakończyć pewne działania.

Z rezerwą podchodził natomiast do medialnych doniesień o rzekomym żądaniu przez niego pieniędzy.

- Będąc prezydentem słyszałem wiele pod swoim adresem, że miałem na przykład trzy samochody i cztery domy, co oczywiście nie było prawdą. Nie chciałem nikogo mierzyć, w sposób jaki mnie wówczas mierzono - argumentował Sylwester Kwiecień.

O oskarżonej urzędniczce powiedział:

- W mojej ocenie jest dobrym pracownikiem. Rozumiem krwiożerczość opinii publicznej. Sam stoję pod zarzutami, a uważam, że nie jestem winny. Zawodowe umiejętności pani Justyny oceniam bardzo wysoko. Samorząd zna doskonale. Nie miałem z nią żadnych problemów - zapewnił Kwiecień.

Gorący czas wniosków

Rozbieżności co do kompetencji wiceprezydentów sprawiły, że prokurator wnioskował do sądu o prześledzenie, jak zmieniały się zarządzenia dotyczące organizacji pracy urzędu i komu faktycznie podlegał nadzór nad ZEC-em. Nie był to zresztą jedyny wniosek zgłoszony w czwartek przez strony. Oskarżenie wnosiło o przedstawienie wyników finansowych spółek od 2002 roku, a także list wypłat nagród, jakie przyznano w tym czasie członkom zarządów.

Więcej emocji wzbudziły wnioski obrony, zwłaszcza dotyczący przywrócenia do pracy prezydenta B. Zdaniem broniącego go Piotra Mazura, ustały przesłanki do stosowania takiego środka zapobiegawczego, który miał zabezpieczyć prawidłowy tok postępowania. Dalsze jego stosowanie, przekonywał adwokat, byłoby bezcelowe, ponieważ pracownicy Urzędu Miasta złożyli już swoje zeznania. A środek nie może służyć ocenie, czy oskarżony powinien funkcję tę pełnić.

Przeciwny temu był prokurator, który zwracał uwagę, że postępowanie nie zostało wciąż zakończone. Po blisko 45 -minutowej przerwie sąd orzekł, że wniosku nie uwzględni.

- Zastosowanie zawieszenia w obowiązkach służbowych było uzasadnione faktem, że w związku z pełnieniem funkcji zostały popełnione przez oskarżonego czyny zabronione. Istotą środka zapobiegawczego była nie tylko obawa matactwa, czy ucieczki, ale zabezpieczenie prawidłowego toku postępowania. Zawieszenie w czynnościach służbowych miało i ma stwarzać gwarancję, że oskarżony nie będzie usuwać dowodów czy popełniać przestępstw związanych z funkcją - tłumaczyła sędzia Barbara Nowak-Łon.

- Jestem zbulwersowana wnioskiem. Sąd ocenia go, jako niepoważny. Obrona chyba zapomniała, że zawieszenie w czynnościach służbowych zostało zastosowane po uchyleniu tymczasowego aresztu dla oskarżonego - powiedziała sędzia.

Przystała za to na konfrontację Szymona Sz. z oskarżonym B., ale tylko w zakresie terminów, miejsc spotkań i kwot przekazywanych pieniędzy, co do których pojawiły się rozbieżności. Ma do niej dojść na najbliższej rozprawie. Zgodziła się także wystąpić z zapytaniem do CBA w sprawie agentki Sylwii, co do której pojawiły się wątpliwości, iż relacje jakie łączyły ją z prezesem G. były natury co najmniej towarzyskiej i wykraczały poza oficjalne kontakty. Obrona chce się dowiedzieć czy nadal pracuje ona dla tych służb i czy w stosunku do niej nie toczyło się postępowanie dyscyplinarne, które miało związek z czynnościami w tej sprawie. A o tym wszystkim przekonamy się już na następnej rozprawie, która odbędzie się 12 listopada br. Zgodnie z zapowiedzią, wygłoszone na niej zostaną też mowy końcowe. Wszystko wskazuje na to, że wyrok w I instancji zapadnie jeszcze w tym roku.

(An)

DOŁĄCZ DO NAS NA FACEBOOKU

REKLAMA