AAA
Żeby nie było przerzutów, żeby było mieszkanie
Chore na raka dziecko nie może dalej żyć w skromnych warunkach
Czwartek, 06 sierpnia 2009r. (godz. 23:51)

Sześcioletni Patryk Werbowecki od lipca przebywa w szpitalu z powodu nowotworu jamy brzusznej. Chłopiec trafił tam z mieszkania ogrzewanego piecami kaflowymi i pozbawionego ciepłej wody. Powrót w takie miejsce dla dziecka po chemioterapii jest nie do przyjęcia, bo może zniweczyć wszystkie pozytywne efekty dotychczasowej kuracji - orzekli lekarze. Tej recepty nie da się jednak zrealizować w aptece. Rodzina Patryka z nadzieją patrzy na urząd miasta.

Patryk Werbowecki
Patryk Werbowecki
fot. Gazeta Starachowicka
Nastepna wiadomosc:
ť Francuz w ogniu

Poprzednia wiadomosc:
ť Narkotykowe płotki, czy grube ryby?

Szpitalna historia Patryka zaczęła się nie od spektakularnych objawów, ale od banalnej dolegliwości: przejściowych bólów brzucha. Każdy z nas doświadczył ich wiele razy. W takich chwilach leczymy się sami, nie podejrzewając niczego groźnego. Tak samo było z rodziną chłopczyka.


- Narzekał na brzuszek gdzieś od zeszłego roku. Ale to były takie minimalne bóle, trwające może z 10 minut. Narzekał rano, a w drodze do przedszkola już mu wracał humor i było wszystko w porządku – przypomina sobie tamten czas babcia chłopca Maria Tomala.

- Pod koniec czerwca tego roku pojechaliśmy na „Piachy”. W nocy zadzwoniła córka, że Patryka brzuch boli tak silnie, że jadą na pogotowie. Lekarz nie stwierdził nic poważnego. Zapisał dziecku „no - spę”, po zażyciu ból minął. Po kilku dniach Patryk znowu zaczął narzekać na brzuch. Córka zabrała go do swojej lekarki. Zrobili badania: mocz i morfologię, wyniki wyszły dobre. Ale gdy byli u tego lekarza ból się bardzo nasilił.

Doktorka wyczuła w brzuchu coś jak zgrubienie i odesłała do szpitala. Tam orzekli, że to wyrostek. Nie mogli jednak operować na miejscu, bo nie mieli chirurgii dziecięcej. Karetka zawiozła córkę z wnuczkiem do Kielc. W tym samym dniu była operacja. Jak chirurdzy zajrzeli do środka, to się za głowę złapali, jak to dziecko mogło funkcjonować. Co tam zobaczyli? Ropę z wodą, która nie wiadomo z czego się wzięła - opowiada pani Maria.


Guzki w brzuchu

W pierwszej kolejności lekarze usunęli Patrykowi wyrostek. Potem dziecko przeszło szereg badań mających wyjaśnić zagadkową obecność płynów w jamie brzusznej. Tomografia i analiza wycinków przesłanych do Warszawy dały odpowiedź: to rak.

- To były takie guzki rozrzucone po wnętrzu brzucha. Do tego 7 cm martwego jelita grubego. I już było wiadomo, że to nowotwór, chłoniak typu B – pani Maria wypowiada to słowo rozwlekle, jakby nie chciało jej przejść przez gardło.

Po konsultacji z Warszawą i Krakowem lekarze Oddziału Hematologiczno – Onkologicznego Wojewódzkiego Szpitala Dziecięcego w Kielcach zdecydowali o poddaniu Patryka chemioterapii. Uznali, że zaczną od dość lekkiej dawki. Gdy to nie pomogło, nasilili podawanie specyfików do pięciu razy w tygodniu przez ponad miesiąc z dwoma tygodniami przerwy na regenerację małego organizmu.

- Teraz Patryk jest już po pierwszej serii takiej mocnej chemii. Lekarze są zadowoleni, ponieważ wysuszyła się ta woda. Guzki? Guzki jeszcze zostały.

Wnuczek będzie miał kolejną serię chemioterapii – mówi babcia.

- Czeka go też usunięcie odcinka martwego jelita – wtrąca dziadek Robert Tomala.

Jakie są szanse na wyleczenie chłopca?

- Dopiero po drugiej, względnie trzeciej chemii powinno być wiadomo coś więcej – odpowiada pani Maria.

O pracownikach oddziału kieleckiego szpitala mówi w samych superlatywach. Nie może się nachwalić ich zachowania w kontaktach z chorymi dziećmi i ich rodzinami.

- Jest niesamowita opieka. Sama widziałam, bo zostałam z wnuczkiem na jeden dzień w szpitalu. Każde badanie jest dziecku tłumaczone. Pielęgniarki uspokajają, że nie będzie bolało. Wspaniałe jest też podejście do rodziców. Córce bardzo poszli na rękę. Pozwolili jej zostać na oddziale, więc może być cały czas przy Patryku. Śpi na swoim łóżku, za nocleg nie płaci nic, bo szpital pozytywnie rozpatrzył jej podanie – podkreśla z wdzięcznością.

- Doba kosztuje 27 zł. Ona poprosiła o zwolnienie, bo jest samotną matką dwójki dzieci i nie zarabia – wtrąca mąż Robert.

Pierwszą chemię Patryk zniósł ogólnie dobrze. Ale nie jego włosy. Te „zareagowały” typowo dla leczonych w ten sposób ludzi.
- Najpierw zmieniły kolor na rudy. Potem zaczęły wychodzić, na głowie zrobiły się takie przesieki. W końcu wyszły zupełnie. Teraz Patryk jest łysiutki. A miał przepiękne włosy, tak gęste, że grzebień było trudno wsadzić – wspomina dumna babcia.


Recepta: zakaz wstępu do starego mieszkania

Leczenie małego pacjenta potrwa, jak mówi pani Maria, co najmniej dwa najbliższe lata.

- Będzie brał chemię, ale z większymi przerwami. Wypuszczą go do domu, a w razie potrzeby będzie przywożony na zabieg na 2 - 3 dni. Mamy nadzieję, że kolejne chemie będą coraz słabsze, że nie będzie przerzutów – mówi pani Maria. To w tej chwili jedno z największych marzeń rodziny Tomalów.

Bo mają i drugie: inne mieszkanie dla córki i jej dzieci. Bez pieców na węgiel, tylko z kaloryferami i ciepłą wodą w kranach. To nie żadna fanaberia, tylko zalecenie lekarskie. Minimalne warunki, jakie musi mieć chory Patryk, gdy wyjdzie ze szpitala na domowe leczenie. Pani Maria podsuwa karteczkę opatrzoną pieczątką placówki, która hospitalizuje jej wnuka.

„W czasie pobytu w domu chłopiec wymaga bardzo dobrych warunków sanitarnych (łazienka, oddzielny pokój), a nawet izolacji” – czytamy m.in. na szpitalnym blankiecie.

- Córka z dwójką dzieci wynajmuje prywatne mieszkanie dwupokojowe. Nie ma tam centralnego ogrzewania. Pali się węglem w piecach. Woda w kranach jest tylko zimna. Żeby się umyć trzeba napalić w kuchni pod blachą – opisuje pani Maria.

Warunki spartańskie, ale jak mówi, córka jakoś sobie radziła. Do czasu choroby synka, która jest równoznaczna z wprowadzenia higienicznego reżimu w miejscu zamieszkania.

- Lekarze mówią, że nie ma mowy o zostaniu w takim domu – podkreśla Maria Tomala.

Tłumaczy, że dym z pieców szkodzi także Julii, 3,5- letniej siostrze Patryka. Dziewczynka reaguje na niego alergią. Cierpi też na nietolerancję glutenu i mleka. Jest na specjalnej diecie i na oddzielnej kuchni. Z tego powodu mała nie może znaleźć miejsca w przedszkolu.

- Oni muszą uciec z tych pieców – kwituje dziadek.


Uciec, ale dokąd?

- To nas właśnie gnębi – odpowiada Maria Tomala.

- Nie jesteśmy w stanie przyjąć córki do naszego mieszkania. Może na kilka dni, ale nie na stałe. Mąż jest po dwóch zawałach, a na naszych 44 metrach kwadratowych zameldowanych jest w sumie pięć osób, bo oprócz nas jeszcze żonaty syn z dzieckiem – wylicza.

Dochody córki nie pozwalają na wynajęcie kolejnego prywatnego mieszkania. Beata od lat nie pracuje, bo zajmuje się małą Julką, która też wymaga leczenia i wyjazdów na wizyty u specjalistów. Utrzymuje rodzinę z 600 zł alimentów na dwoje dzieci i zasiłków rodzinnych. Teraz rozpoczęła starania o kolejny zasiłek z powodu choroby Patryka.

W tej chwili nie mają jeszcze mieszkaniowego noża na gardle, bo nowym domem Beaty i jej synka jest od miesiąca kielecki szpital.

- Podejrzewam, że córka przyjedzie z Patrykiem we wrześniu. Nie mogą iść do starego mieszkania. Lekarze ostrzegają, a my też nie możemy jej na to pozwolić – powtarza pani Maria.

- Mieszkanie dla córki to dla nas sprawa priorytetowa – dodaje jej mąż.

Tomalowie byli w minionym tygodniu na rozmowie u prezydenta Bernatowicza. Prosili o możliwość przyznania córce w trybie nadzwyczajnym lokalu komunalnego spełniającego standardy określone przez lekarzy.

- Obiecał, że postara się ruszyć temat, tylko potrzeba mu trochę czasu. Zapisał nasze dane, numer telefonu – opowiada kobieta.

Wojciech Bernatowicz rozumie dramat, jaki nieoczekiwanie spadł na córkę Tomalów i jej dzieci.

- Biorąc pod uwagę stan zdrowia chłopca i zalecenie lekarskie zrobię wszystko, żeby im pomóc – deklaruje prezydent Starachowic.



Chłopczyk potrzebuje też krwi


W leczeniu Patryka wykorzystuje się wiele litrów życiodajnego płynu. By go nie zabrakło dla niego, a także dla innych pacjentów kieleckiego szpitala, placówka musi ciągle uzupełniać zapasy. W tym mogą pomóc tylko życzliwi dawcy. Jak przekonuje babcia Patryka nie liczy się grupa, tylko ilość.

- Tak powiedzieli lekarze, bo krew nie jest wnukowi bezpośrednio wstrzykiwana, tylko wykorzystywana do przygotowywania dla niego specjalnych preparatów leczniczych. Krew można oddać w starachowickim szpitalu. Przy pobieraniu powiedzieć, żeby ją przekazano dla Patryka Werboweckiego na hematologię w Kielcach. Wiem to stąd, że tak zrobili mój brat i bratowa i nie było problemów. Na oddziale Patryka bardzo brakuje krwi. Czeka na nią nie tylko nasz wnuczek, ale i wiele leczonych tam dzieci – mówi pani Maria.

Iwona Bryła

REKLAMA