AAA
Co stało się z pieniędzmi dla Małgosi?
Czas wyjaśnić niedomówienia
Piatek, 14 sierpnia 2009r. (godz. 22:30)

O to pytają mieszkańcy Wąchocka, którzy przekazywali wolontariuszom fundacji „Dorośli dzieciom” pieniądze na rzecz dziewczynki. Jednak – jak twierdzi mama chorej Małgosi - od sierpnia ubiegłego roku nie dostała ani grosza. O gorliwości wolontariuszy przekonała się osobiście, gdy zapukali do jej drzwi ze zdjęciem córki i prośbą o wsparcie. Tyle tylko, że żadnej zbiórki nie było. Wolontariuszka okazała się przedstawicielką fundacji, która sprzedawała maskotki, by zarobić na cele statutowe organizacji.

Małgosia Sobczyk
Małgosia Sobczyk
fot. Gazeta Starachowicka
Nastepna wiadomosc:
ť Znowu dramat

Poprzednia wiadomosc:
ť Kto uratował dziecko?

- Sytuacja wynikła z niezrozumienia faktów i może tylko zaszkodzić fundacji, stwierdził założyciel fundacji.


Historię Małgosi Sobczyk znają mieszkańcy Wąchocka i okolic. Dziewczynka, która wkrótce skończy dziesięć lat, od urodzenia zmaga się z chorobami układu krążenia i serca. Gdy przyszła na świat, miała zrośnięty odbyt, refluks moczowy i wadę serca.

W drugiej dobie życia przeszła poważną operację w Kielcach, w trakcie której wyłoniono jej sztuczny odbyt. Po dokładniejszych badaniach okazało się, że układ moczowy jest zrośnięty z płciowym. Konieczny był kolejny zabieg.

Oddzielono narządy i połączono jelito z odbytem. Powtarzające się infekcje dróg moczowych i niestrawiony pokarm przedostający się do innych narządów, wywoływał stany zapalne, w efekcie których Małgosia zamiast zdrowieć, robiła się coraz bardziej chora. Także na serce.

Lekarze stwierdzili u niej zwężenie podzastawkowe aorty. Małgosia przeszła operację w centrum kardiologicznym w Zabrzu. Medycy podejrzewali, że mogła spowodować ją zła praca układu moczowego. I znów konieczny był przeszczep, tym razem moczowodów. Ale zakażenia wciąż się powtarzały, a dziecko czuło coraz gorzej. W końcu trafiło do kliniki urologicznej w Warszawie, gdzie wykryto u niego marskość prawej nerki.

Jelita były tak zatkane masami kałowymi, że w każdej chwili mogło dojść do ich pęknięcia. Dziewczynkę czekał zabieg wszczepienia tzw. worka Malonea, który miał ułatwić normalne wypróżnienie. W zeszłym roku odbył się kolejny, już siódmy, w jej zaledwie 9 - letnim życiu. Lekarze musieli wydłużyć cewkę moczową, by stworzyć przetokę do cewnikowania.

Dzięki niej Małgosia może się w końcu wypróżniać. Udało się zrobić kolejny mały kroczek w walce z chorobą, której tak prawdę nigdy do końca nie pokona.

Gdyby nie pomoc rodziny, znajomych, a także ludzi dobrej woli, którzy wsparli ją finansowo, nie miałaby najmniejszych szans. Dziewczynka zawdzięcza im bardzo dużo. Nic więc dziwnego, że jej matka traktuje bardzo poważnie każdą informację na temat zbiórek organizowanych na rzecz córki.

Niedawno dowiedziała się od mieszańców, że taką akcję przeprowadza fundacja „Dorośli dzieciom”, do której należy dziewczynka. Jej wolontariusze co jakiś czas pojawiali się na terenie gminy, pokazując jej zdjęcie i prosząc o wsparcie.

Sprzedawali i prosili o wsparcie

- Nic na ten temat nie wiedziałam – twierdzi Ewa Sobczyk. – Podobnie jak o innych zbiórkach organizowanych w przeszłości. Nie licząc odpisów z podatku i kilku niewielkich wpłat na konto, jakich dokonano po ostatnich artykułach w GAZECIE, Małgosia nie dostała nic. A wiem od ludzi, że wpłacali pieniądze.

Nieraz dzwonili do mnie w tej sprawie – mówi matka dziewczynki. – Po ostatnim telefonie postanowiłam poinformować policję. O Małgosi od dawna jest głośno, ludzie znają naszą sytuację. A mało to się słyszy o różnych naciągaczach? Skąd miałam wiedzieć, że osoba, które podaje się za przedstawiciela fundacji rzeczywiście nim jest? Przyjechali funkcjonariusze, wylegitymowali tę panią i sporządzili notatkę służbową.

A miało to miejsce 2 lipca na ulicy Radomskiej w Wąchocku, jak dowiedzieliśmy się od komendanta komisariatu w Wąchocku.

- Policjanci sprawdzili dokumenty kobiety, a także dodatkowe dowiezione ze Starachowic przez pracownika fundacji. Nie dopatrzyliśmy się żadnej nielegalnej działalności – zapewnił Leszek Partyka. – Kobieta sprzedawała maskotki po 15 zł, a dochód z nich miał zasilić konta chorych dzieci, których zdjęcia miała ze sobą.

Wśród nich była także fotografia Małgosi, z którą zapukano również do drzwi jej matki.

- W marcu tego roku odwiedziła mnie pani, która zbierała pieniądze na chorą dziewczynkę. Proszę chwilę poczekać – powiedziałam do niej – przedstawię pani Małgosię – relacjonuje pani Ewa. – Pokazałam jej dziecko, na które zbierała pieniądze.
- Pierwsze słyszę, by nasz przedstawiciel zjawił się u pani Ewy Sobczyk – mówił GAZECIE zdziwiony Rafał Pijet, jeden z założycieli fundacji. - Podczas rozmowy z nami w ogóle nie wspomniała o takim zdarzeniu. Ale wiedza naszych przedstawicieli jest tak duża, jak dokładne są informacje przekazywane przez rodziców, którzy podpisali z nami umowę o dofinansowaniu czy porozumienie. Zobowiązali się w niej dostarczać nam materiały na temat dziecka. Stąd pracownik często nie zna, a wręcz nie ma prawa znać matki, czy ojca, którzy nie są przecież naszymi podopiecznymi - tłumaczył.

Jak wynika z relacji matki, kobieta życzyła sobie 15 zł za maskotki, które rozprowadzała.

- Gdy interweniowałam w fundacji usłyszałam, że wolontariusze zbierają pieniądze na wszystkie dzieci i mają prawo posługiwać się zdjęciem Małgosi, tak jak pozostałych podopiecznych – mówi pani Ewa.

Zgodnie ze statutem

- Nasza fundacja prowadzi działalność gospodarczą, która daje możliwość sprzedaży bezpośredniej, poza wytyczoną siecią sklepów – wyjaśnia Rafał Pijet.

- Jej przedstawiciele, mylnie nazywani wolontariuszami, sprzedają asortyment, z którego dochód przeznaczany jest na cele statutowe fundacji, a więc pomoc naszym podopiecznym – tłumaczy. - I właśnie to odróżnia nas od innych organizacji pożytku publicznego, które często ograniczają się do pozyskiwania dotacji, z których – co warto zauważyć – pokrywane są również koszty ich funkcjonowania.

W efekcie tylko część pieniędzy trafia do podopiecznych. U nas wręcz odwrotnie, przekazujemy im 100 procent darowizn, mimo że moglibyśmy czerpać z nich pewne środki dla siebie. Koszty finansujemy z własnej działalności. Także zysk, który udaje się nam wypracować dzielimy między podopiecznych, których mamy ponad siedemdziesięciu.

Jeśli nasza przedstawicielka mówiła coś o Małgosi, to tylko dlatego, by zainteresować mieszkańców jej losem oraz losem pozostałych podopiecznych. Wpłaty uzyskane w ten sposób są sumowane i przekazywane na realizację celów statutowych. Nie byłoby jednak czego dzielić, gdyby nie nasi przedstawiciele, którzy dzień w dzień odwiedzają różnego rodzaju firmy, instytucje, a także domy prywatne, prowadząc kampanię informacyjną i sprzedając asortyment, z którego się utrzymujemy.

Być może niektórzy mylnie odbierają to jako zbiórkę. Ale każdy z naszych pracowników ma ze sobą specjalne oświadczenie informujące o tym, że jest to sprzedaż asortymentu, z którego dochód przekazywany jest na realizację celów statutowych.

Żaden także nie używa sformułowań – zbiórka czy akcja – zapewnia fundator – chociażby dlatego, by nie prowokować tego typu zarzutów. Sprzedajemy maskotki informując naszych rozmówców o samej fundacji i celach, dla których została stworzona. Nie mówimy, że zbieramy na konkretne dziecko, tylko wskazujemy, że jest ono naszym podopiecznym. Wydawać by się mogło, mała gra słów, ale dużo zmienia.

- Tyle tylko, że ja tych pieniędzy nie otrzymałam – żali się matka dziewczynki. –Być może są one w fundacji i kiedyś do nas dotrą, ale na razie nie dostaliśmy nic od sierpnia ubiegłego roku.

- Ze swojej strony deklarujemy wszelkie działania, mające na celu uzyskanie środków, ale nie zobowiązujemy się do ich zdobycia, ani tym bardziej nie dajemy żadnej gwarancji, że co miesiąc będziemy przelewać je na konto podopiecznego – mówi R. Pijet. - Jeżeli pani Sobczyk twierdzi, że ostatnie pieniądze otrzymała od nas w sierpniu ubiegłego roku, i ma to potwierdzenie w dokumentach, to rzeczywiście tak jest, a my nie mamy na to wpływu.

Jedynym co możemy zrobić, to wysłanie przedstawiciela, który zachęca do wsparcia naszej organizacji. Ale, jak widać, nie zawsze jest to dobrze odbierane.

Kobieta obawia się, że darczyńcy mogą w końcu zwątpić w czystość intencji.

- Wszystko ma swoje granice. Kto wie, czy nie pomyślą sobie - ciągle tylko pieniędzy żąda. Jestem naprawdę wdzięczna wszystkim, którzy wpłacali pieniądze i rozumieją naszą trudną sytuację, nawet jeśli nie trafiły one bezpośrednio do nas.

Co z tymi pieniędzmi?

Fundacja „Dorośli Dzieciom” była jedyną organizacją, która zgodziła się pomóc Małgosi.

- Pisaliśmy do różnych stowarzyszeń i instytucji. Dla większości byłyśmy mało medialne. Odezwała się tylko ta – wspomina pani Ewa. – Do pani prezes poszłam osobiście, zaniosłam kartę chorobową. Od razu otrzymałyśmy tysiąc złotych. Potem kolejne pieniądze. Co jakiś czas ktoś do nas dzwonił, pytał o sytuację Małgosi.

Teraz jesteśmy nieznane, odkąd nastał nowy zarząd – mówi matka dziewczynki. - Rok temu zwróciłam się do Caritasu o pomoc w zorganizowaniu zbiórki przy okazji Dni Wąchocka, bo w fundacji usłyszałam, że powinnam się była zwrócić na piśmie i to o wiele wcześniej. W kościele nie było problemu. Cały dochód przekazano Małgosi.

Dziś pani Ewa czeka na pieniądze z 1 % za zeszły rok.

- Podobno mogę je otrzymać dopiero po okazaniu rachunków, co jest dla mnie niezrozumiałe – mówi matka dziewczynki. - Skoro ludzie przekazują je nam z dobrej woli, to czemu mam przedstawiać faktury, w dodatku tylko na leki i transport?

- Opiekunowie naszych podopiecznych, podpisując umowę zobowiązali się do przesyłania nam rozliczeń kosztów. Z tego, co jest mi wiadomo, pani Ewa nie dopełniła jeszcze wszystkich formalności. – mówi R. Pijet. - Natomiast przekazanie 1 procentu odbywa się bez żadnych obwarowań.

Urzędy Skarbowe wciąż nie przelały nam wszystkich pieniędzy, a tylko wtedy możemy rozpocząć wypłatę środków – tłumaczy. - Zdecydowana większość, to pieniądze dedykowane, a więc ze wskazaniem na konkretne osoby, co jest pochodną działań naszych przedstawicieli. Ludzi porusza bowiem los pojedynczej osoby, o której opowiadają nasi pracownicy.

Podopiecznym przekazujemy 100 procent środków, które do nas trafiają, osobiście tego pilnuję - zapewnia. - Natomiast fundusze uzyskane z przelewów bez określonego wskazania, uchwałami przekazujemy najbardziej potrzebującym. Nie bierzemy żadnych kosztów na funkcjonowanie, co tylko potwierdza czystość naszych intencji - przekonuje.

Potrzeb jest mnóstwo

A pieniądze przydałyby się dziewczynce bez dwóch zdań.

- Małgosia jest dożywotnio skazana na cewnikowanie – mówi jej matka. - Robi to średnio co trzy – cztery godziny. Nie wiadomo jak dużo powiększy się pęcherz, w który wszczepione zostało jelito. Codziennie chodzimy sobie z takimi cewniczkami – mówi pokazując cieniutką rurkę. – Tylko przez nią Gosia może wypuszczać mocz.

Po wszczepieniu worka Malonea miała przestać się brudzić, ale okazało się to nieskuteczne. W pampersach chodzić nie może, bo skóra się odparza. Jedynym wyjściem są majteczki i podpaski, co dla 10 – letniej dziewczynki jest niezmiernie kłopotliwe. Podpaska ciągle się zsuwa. Musiałabym brać faktury na majtki, podpaski, proszek i inne. Bo refundacja obejmuje tylko pampersy.

Małgosia ma także dietę bogato resztkową, która wymaga odpowiedniego pieczywa, mięsa i innych. Nie rozumiem, jakim cudem mam przedstawić to wszystko – dziwi się kobieta. A z pieniędzmi jest u niej krucho.

- Mamy jeszcze długi za okres, gdy byłyśmy w klinice. Trzeba było za coś żyć – mówi pani Ewa. - A na jesieni Gosię czekają dwie kolejne operacje - plastyka układu moczowego i zwężenie podzastawkowe aorty. Kardiolodzy zastanawiają się nad wszczepieniem zastawki, bo wciąż ma niedomykalność lewej komory.

W październiku jedziemy na konsultacje, na której zapadnie decyzja o terminie zabiegów. Małgosia ma dziesięć lat. Jest mądrą dziewczynką. Ma taką siłę walki, tyle życia w sobie, że nie mogę się poddać.

Dlatego z takim uporem zabiega o pieniądze dla córki. Przekonała już Caritas do zorganizowania kolejnej zbiórki. Pomoże również Rada Gminy.

- Za każdym razem, gdy wychodzę na scenę dziękować ludziom, jestem przerażona, jak wtedy, gdy po raz pierwszy zdecydowałam się publicznie opowiedzieć o swoich problemach. Pamiętam wstyd, który w pewnym sensie towarzyszy mi do dziś.

Nie wstydziłam się nigdy choroby dziecka, ale tego, że nie potrafię z nią sama walczyć. Człowiek prosi o pomoc z zażenowaniem, bo nie ma innego wyjścia.

Leki są tak drogie, a bez nich dziecko nie może normalnie funkcjonować. Na co dzień spotykam różne komentarze. Ale nie mam tego za złe, bo nikt, kto nie ma chorego dziecka, nie zrozumie do końca jego rodziców. Gdybym potrafiła kraść, to pewnie bym kradła, a że nie mogę tego zrobić pozostaje mi tylko prosić.

Co zresztą postanowiła zrobić na łamach naszej GAZETY. Wszyscy, którzy chcieliby przekazać pieniądze Małgosi, mogą zrobić to na jej prywatne konto lub zgłosić się do pani Ewy, by osobiście pomóc w wykupieniu leków.

A oto konto, na które mogą dokonywać wpłat: 07 1140 2004 0000 3802 5569 2427.

Pod okiem prokuratury

Jak się dowiedzieliśmy, od kilku miesięcy działaniu fundacji przygląda się prokuratora.

- Sprawa prowadzona jest w dwóch kierunkach – poinformował GAZETĘ Krzysztof Grudniewski, prokurator rejonowy w Starachowicach. – W sprawie szkody wyrządzonej tejże fundacji i usiłowania oszustwa podczas sprzedaży wyrobów. Innymi słowy sprawdzamy, czy pod płaszczykiem fundacji, nie działały osoby, które naraziłyby na szkody zarówno samą organizację, jak i darczyńców, którzy wpłacali pieniądze w przekonaniu, że pomagają konkretnym dzieciom.

Postępowanie ciągnie się od listopada ubiegłego roku, a nawet jeszcze dłużej. Bo pojawił się spór kompetencyjny o to, która prokuratura – starachowicka czy kielecka – ma się nim zająć.

- Część produkcji, podobnie jak rachunkowość, znajdowała się w Kielcach, zaś siedziba mieści się w Starachowicach – wyjaśnia prokurator dodając, że przeprowadzenie czynności zlecano komendom w różnych miastach m.in. Staszowie, Sandomierzu czy Opatowie. Wszędzie tam znajdowali się podopieczni i rozprowadzano asortyment.

- Teraz czeka nas mrówcza praca. Sprawdzanie czy umowy zawarte z opiekunami dzieci są jednakowej treści, czy na każdym są konta gotówkowe. Same akta podręczne liczą kilkaset stron, a z dokumentami źródłowymi ledwo zmieszczą się na jednym biurku. Dopiero potem będziemy mogli ustalić ewentualne straty poniesione z tego tytułu. Bez nich nie możemy przedstawić żadnych zarzutów.

Fundacja jest jednak pewna, że do tego nie dojdzie.

- Dobrze, że prowadzone jest postępowanie – twierdzi Rafał Pijet. - Chcemy raz na zawsze wyjaśnić całą sytuację. Czekamy na decyzję o umorzeniu, bo innej nie przewidujemy. Sprawa ciągnie się od października ubiegłego roku. W styczniu mieliśmy gruntowną kontrolę dokumentacji. Jest sierpień i żadnej osobie nie postawiono zarzutów. To o czymś świadczy – uważa mężczyzna. - Byliśmy już sprawdzani przez różne instytucje, w tym dwa ministerstwa, które nie stwierdziły niczego niepokojącego. Fundacja jest czysta jak łza – przekonuje. - Nie po to ją zakładałem i nie po to kontroluję, by ktoś przez czystą złośliwość szkalował nas, czy wystawiał wątpliwe świadectwo.

Takie insynuacje mogą bardzo negatywnie odbić się na naszej opinii i samych podopiecznych, którzy nie otrzymają finansowanego wsparcia. Jesteśmy fundacją o wyjątkowym statusie - społecznego zaufania. Każdy zarzut czy pomówienie musi spotkać się z konkretną reakcją z naszej strony. Jeśli ludzie przestaną nam ufać, przestaną oddawać pieniądze dla naszych podopiecznych, dla których często jesteśmy jedynym ratunkiem.

(An)

REKLAMA