AAA
Starachowiczanin na trasie słodkiej podróży [ZDJĘCIA]
Kosztował coraz to nowszych przyjemności
Sobota, 12 listopada 2011r. (godz. 00:25)

fot. Gazeta Starachowicka

Był w Nowym Jorku, Paryżu i Londynie, odwiedził Chile, Sydney i Kapsztad. W kraju kwitnącej wiśni polował na gejsze, na Madagaskarze wabił czekoladą lemury, natomiast w Dubaju częstował nią szejków. Przez ponad dwa miesiące Paweł Mańka podróżował po świecie promując czekoladowe słodkości Wedla, jako Ambasador Fabryki Przyjemności. Czy faktycznie było przyjemnie?

fot. Gazeta Starachowicka
fot. Gazeta Starachowicka

Na początek Londyn, Paryż i Nowy Jork. Potem było Las Vegas czyli światowa stolica hazardu. Skojarzenie, choć trafne, nie do końca oddaje duszę tego zakątka.


- Nevada to nie tylko zagłębie kasyn, ale ogólnie rozrywki i przyjemności w najróżniejszym wydaniu - mówi GAZECIE Paweł.

- Zabawy aż po świt są tutaj codziennością. Nie ma czemu się dziwić - w dzień panują ogromne upały. Miasto usytuowane jest niepozornie. Gdzie nie spojrzeć, istna pustynia. Nie ma morza, oceanu czy gór. Gdyby nie Grand Canyon (do którego wcale nie tak łatwo się dostać), nie byłoby tu nic nadzwyczajnego. Skąd zatem tłumy? Właśnie po tę przyjemność.

Jest to jedno z nielicznych miejsc, w których można mieć wszystko, czego się zapragnie. Chcesz pokój na 30. piętrze? Nie ma problemu. Chcesz jeździć limuzyną? Już się robi. Chcesz latać helikopterem? To również da się załatwić w pięć minut. Chyba właśnie dlatego, że wszyscy mają to, czego chcą, są tacy uśmiechnięci i radośni. Niemożliwą jest przejażdżka windą, w której ktoś nie zagai, nie porozmawia przynajmniej przez kilka sekund. Każde spojrzenie na kogoś na ulicy kończy się zawsze… uśmiechem.

- Tym, co zostanie na długo w mojej pamięci, był lot helikopterem nad Wielkim Kanionem. Zobaczyłem wszystko, co najważniejsze: kanion, tamę Hoovera i centrum Las Vegas.

Wycieczkę po Miami zaczął od plaży, a że słońce stawało się coraz ostrzejsze, zdecydował się skręcić w miasto, które tętniło życiem. Następnego dnia wyruszył do Everglades, gdzie można popływać wśród aligatorów.
- Aż trudno uwierzyć, że miejsce tak dzikie znajduje się tak blisko cywilizacji. Aligatory są niemal wszędzie - mówi Paweł.

35-stopniowym upałem przywitał Pawła Meksyk, który swoją odmiennością wyróżnia się na tle całego globu, ubiorem, sposobem bycia i … alkoholem.

- Chyba każdy z nas jadł kiedyś wedlowskie Baryłki Cocktail. Jedna z nich, "Tequila Sunrise", właśnie tutaj ma swój początek - mówi ambasador marki. - Wszak tequila to narodowa duma Meksykan.
Cuda świata i piłka
Wykorzystując resztki wolnego czasu, wybrał się do Chichén Itzy - miasta Majów. Jego założyciele nie mieli możliwości spróbowania czekolady toffi, jednak współcześni turyści i owszem. El Castillo, El Caracol czy Świątynia Wojownika to miejsca, gdzie można było zostać obdarowanym kawałkiem naszej ulubionej przyjemności! Pierwszego dnia odwiedził fawele, czyli rozległe dzielnice nędzy, tworzące się wokół miast, zamieszkiwane przez najbiedniejszą ludność.

- Widok dosyć ciekawy. Z jednej strony bieda, a z drugiej boisko do footballu, którego często brakuje u nas. Gdybyście zobaczyli dzieci, które dostały Ptasie MleczkoŸ i Ciebie Wafelku :P Jeszcze chyba nigdy nie widziałem takiej eksplozji przyjemności - opowiada.

W Rio wszystko kręciło się wokół piłki. Zaczęło się od meczu z Brazylijczykami.

- Kto strzelił pierwszego gola? Ambasador - śmieje się Paweł. - Nie mam pojęcia, jak mi się to udało - już kilka lat nie grałem w piłkę...

- Byłem też na derbach Rio, gdzie Vasco grało z Fluminense. E.Wedel jest sponsorem UEFA EURO 2012™ , dlatego chciałem poczuć klimat piłki. Gdzie można to zrobić lepiej niż w Brazylii? Nie mogłem przepuścić takiej okazji. Mecz zakończył się remisem 1:1. Najwyraźniej przed meczem obie drużyny zjadły tyle samo czekolady - śmieje się ambasador.

Chile było pikantnym przystankiem w jego podróży. Przekonał się tam, że świat jest naprawdę mały, a życie dość różnorodne. Stolica Chile pogrążona była w strajkach. W wir protestów porwali się głównie ludzie młodzi.

- Banki i sklepy pozamykano w obawie przed kradzieżami - opowiada wysłannik Wedla.- Niewiele się natomiast zmieniło wśród najuboższych, którzy ledwie wiążą koniec z końcem. W czasie swojej krótkiej wizyty rozmawiałem przez chwilę z pucybutem - którego poczęstowałem czekoladą. Powiedział, że sam chętnie by się przyłączył do strajkujących, ale wtedy nie miałby co do garnka włożyć.

Sfotografował się też z policjantami! Wprawdzie nie tymi, którzy chodzą po ulicach, a grupą reprezentacyjną na koniach, ale zawsze to coś...

- Czekolady nie chcieli - takie mają przepisy… - mówi Paweł. - Ale do częstowania koni nie mieli zastrzeżeń.

Rajskie plaże i australijskie torbacze

Odwiedził też rajski zakątek - wyspy Bora-Bora, na których planował trochę odpocząć. Pogoda okazała się wręcz idealna. Do hotelu musiał dopłynąć łodzią. - Bora-Bora to miejsce utożsamiane z luksusem, ale nie myślałem, że aż takim - śmieje się Paweł.

- Nikt nie chciał mi uwierzyć, że podróżuję po świecie, bo taką mam pracę i że czekolada to przyjemność w najlepszym wydaniu.

Po Bora - Bora odwiedził Sydney. Był m.in. w słynnej operze. La Bohème i raczej nie poraziła go tak jak paryskie Moulin Rouge. Urzekła za to egzotyka tego miejsca.

- Papugi latają swobodnie, wombaty chodzą po drzewach, a palmy rosną na każdym kroku - donosił na swoim facebooku. -Luzackie jak miś koala i skoczne jak kangur - takie właśnie jest Sydney! Z jednej strony europejskie, a właściwie brytyjskie (tak właśnie wygląda), a z drugiej… dostało od losu znacznie więcej, choćby zwierzęta. Weźmy na przykład kangury. W Sydney nie biegają po ulicach, ale poza dużymi aglomeracjami można je spotkać wszędzie.

W kraju kwitnącej wiśni

Być może wrzesień to nie czas na wiśnie, ale Paweł naprawdę poczuł zapach Japonii. A Tokio było pierwszym z dwóch miast, jakie odwiedził.

- Jest tutaj zupełnie inaczej niż w Europie. Co najbardziej zapadło mi w pamięć? Jeśli oczekujecie, że powiem o kulturze, architekturze czy religii - rozczarujecie się. Chodzi o coś bardziej prozaicznego, o... czystość. W Tokio praktycznie nie ma koszy na śmieci, a pomimo tego na ulicy czy chodniku nie zjandzie się choćby jednego papierka - opowiada Paweł.- Japończycy są pedantami w każdym calu...

W Tokio wjechał na szczyt Tokio Tower. Był wczesny wieczór, słońce schowało się za horyzontem.

- Przejechanie ponad czterystu kilometrów zajęło mi jakieś dwie godziny. Zacząłem od najbardziej znanych miejsc - takich, jak Srebrny czy Złoty Pawilon. Od pierwszych chwil dało się zauważyć różnicę między Tokio i Kioto. Pierwsze przypomina raczej Warszawę. Drugie zaś Kraków. Punktów wspólnych dla obu miast jest pewnie wiele. Ja wymienię jeden: radość. Japończycy są wprawdzie zabiegani, pracują bardzo długo. Nie przeszkadza im to jednak w byciu szczęśliwym, uśmiechniętym i przyjacielskim.

W Hongkongu miał okazję skosztować zupy z ... węża.

- Była pyszna - delikatna i subtelna w smaku. Europejczykom może wydawać się to dziwne, ale nie zapominajmy, że jesteśmy tacy, jak miejsce, w którym żyjemy. Polacy nie jedzą węży, a Hindusi wołowiny - dodaje Paweł.

Miasto zmieniało się w zależności od pory dnia. Bez wątpienia nocą wygląda ono najlepiej.

- Ogromna ilość ludzi, wszechobecne banery reklamowe i iluminacja sprawiają, że aż odechciewa się spać. Ja swojej nocy w Hongkongu nie przespałem.

Na czarnym lądzie

Z Azji przeniósł się do Afryki, a dokładniej Kapsztadu.

- Kiedy wyszedłem z samolotu, ogarnęło mnie zaskoczenie. To jest Afryka? Inaczej sobie ją wyobrażałem! Może pomyliłem samolot? - śmieje się Paweł. - Ale nie, Kapsztad jest wyjątkowy. Rozbudowany i cywilizowany. Ludność biała miesza się z czarną. Miasto wygląda czysto i okazale. Widok z Signal Hill jest wręcz porażający. Z jednej strony Góra Stołowa, faktycznie płaska jak stół. Z drugiej miasto tętniące życiem. Równie wspaniałe są knajpki o wystroju afrykańskim, w których serwowane jest mięso z… antylop! Prawie zawsze w takiej restauracji spotkać można grupę Afrykanów, którzy grają na bębnach, klaszczą i śpiewają. Niesamowite uczucie.

Ale to nie koniec atrakcji w tej części świata. Na Przylądku Dobrej Nadziei, który jest najbardziej wysuniętym punktem Afryki na południowy zachód, był na pikniku.

- W różnych miejscach piłem już wino. Ale to prowadzi dziś w moim rankingu miejsc wyjątkowych. Z mojego bagażu co dzień ubywało słodyczy. Wszystko, co pozostało, trafiło do dziennego ośrodka pomocy biednym dzieciom.

Jest takie miejsce na świecie, gdzie trzeba uważać na… lemury! To oczywiście Madagaskar. Tam też udał się Paweł. Był pod wrażeniem słodkich zwierzaków, jakie zobaczył w Parku Narodowym.

- Swoim wyglądem przypominał on istną dżunglę - opowiada podróżnik. - Bardzo bujna przyroda skutecznie starała się ukrywać wszelkie życie za liśćmi. Ale wystarczy tylko kawałek banana, żeby mieć całe stadko lemurów na głowie. Równie niesamowity był "hotel", w którym spędziłem noc.

- Nie da się ukryć, że Madagaskar jest biednym krajem. Dwie trzecie ludzi żyje tu na granicy ubóstwa. Jaki byłby ze mnie Ambasador, gdybym nie umilił życia tym, którym nie wiedzie się najlepiej. Pojechałem więc do kolejnego ośrodka pomocy najuboższym, wybudowanego z myślą o dzieciach, oczywiście nie z pustymi rękami. Specjalnie dla nich przywiozłem setkę koszulek i olbrzymi karton słodyczy. Choć nie liczyłem, że dostanę coś w zamian, okazało się, że dzieciaki przygotowały dla mnie przedstawienie. Żałujcie, że nie mogliście tego zobaczyć!

Ostatnim miastem, które odwiedził był Dubaj, a w nim najwyższy wieżowiec świata.

- Jest w nim taras widokowy. Wjeżdżamy na 124 piętro i… przed nami iście zjawiskowy widok. Nigdy wcześniej nie widziałem nic podobnego. Miasto z tej perspektywy wygląda jak malowane. Aby dojrzeć budynki o sześćdziesięciu piętrach, należy patrzeć w dół! Przypominają zabawki z klocków.

- Miałem do wykonania tu pewną misję - mówi dość tajemniczo podróżnik. - Moim zadaniem było… jeździć najlepszymi i najdroższymi samochodami świata! Prawda, że ciężka praca? Zacząłem od mercedesów, chevroletów i fordów. Te, na początku, faktycznie robiły wrażenie.

Potem przyszła też pora na bolidy, ferrari i rolls-royce W okolicach Abu Dabi znalazł nawet muzeum z prywatnymi samochodami pewnego szejka.

- W jego kolekcji jest około 240 samochodów, często wykonywanych na specjalne zamówienie - opowiada Paweł.

- Jedna ciężarówka na dachu miała… trawę do minigolfa, w innym znalazło się siedem kilogramów złota…

Na pożegnanie czekała na Pawła kolacja w hotelu Burdż al-Arab, który wygląda jak żagiel. Niestety wszystko, co dobre, szybko się kończy. Czas naglił, trzeba było jechać już na lotnisko. Oczywiście rolls-roycem! Jedno jest pewne, tylu emocji i wrażeń tylko pozazdrościć. Więcej na www.ambasador.wedel.pl

(An)

Dołącz do nas na Facebooku!

REKLAMA