AAA
Oszczędzają kosztem pacjenta?
Zamiast pomóc, stawiają przeszkody
Piatek, 19 sierpnia 2011r. (godz. 09:42)

Karetka to nie taksówka, chyba że za nią zapłacisz, bo szpital nie chce być "dobrym wujkiem". Zapewnia transport choremu, ale tylko do innej lecznicy, nigdy do domu, więc jeśli chorego przywiozło pogotowie i nie trafił na oddział, musi wrócić na własną rękę. Co jednak ma zrobić osoba, po kilku udarach, która w ogóle się nie porusza, z uwagi na całkowity niedowład, jak 81-letnia pani Marianna, którą opiekuje córka.

fot. hmr
Nastepna wiadomosc:
ť Widniej i czyściej

Poprzednia wiadomosc:
ť 20 lat z GAZETĄ

Od blisko roku seniorka jest przykuta do łóżka, nie chodzi, nie mówi, nawet nie je, jak inni. Ze względu na cewnik, co rusz łapią ją różne infekcje. Lekarz rodzinny kieruje ją do szpitala, a tam po wykonaniu standardowych badań, odsyłają kobietę do domu, nie zapewniając jej karetki. To już problem rodziny, mówią córce medycy...


W takiej właśnie sytuacji znalazła się pani Anna, która od dawna opiekuje się swoją mamą. Są takie dni, że nie ma już sił, a lekarze zamiast jej pomóc, rozkładają jedynie ręce. Pogotowia nie chce już wzywać, bo i tak kończy się zawsze na SOR-ze, a po kilku godzinach każą jej wracać do domu. Jak ma to zrobić, skoro chora do podróży się nie nadaje, chyba że tylko karetką. A tej szpital jej nie zapewni, twierdząc że jest to problem rodziny.

- To jakaś kpina - uważa kobieta. - Transport w jedną stronę, a potem nie ma powrotu. Mama przez tyle lat płaciła składki, a teraz co? Nie można jej nawet przywieźć do domu. Potrafiłabym jeszcze zrozumieć, gdyby zasłabła gdzieś na ulicy i pogotowie zabrało ją do szpitala. Ale to lekarz rodzinny ją tam skierował. A oni zrobili mamie badania i napisali odmowę, bo miała ponoć dobre wyniki, chociaż gorączka cięgle się utrzymywała. Miałyśmy szczęście, bo całkiem przypadkiem trafiłyśmy na kierowcę karetki - opowiada kobieta. - Był po godzinach, ale zaproponował, że nas odwiezie, jeśli będzie ktoś w domu, by pomóc w transportowaniu chorej. Zapłaciłam 50 zł, ale przynajmniej jakoś wróciłyśmy. Inaczej byśmy sobie nie poradziły.

Była to ich druga wizyta na SOR -ze w ciągu niespełna dwóch dni. Za pierwszym razem, jak twierdzi kobieta, wyglądało to bardzo podobnie.

Córka nie miała już siły

- Ostatnio także miałyśmy akcję, bo skoczyło mamie ciśnienie. Wezwałam znów pogotowie, dali jej leki na obniżenie i jakieś przeciwbólowe, bo cały czas zwijała się z bólu. Co rusz robiła się ciągle czerwona. Ale na dobrą sprawę, nie wiadomo dlaczego. Ona nie powie, nie pokaże, a lekarze nie szukają przyczyny - twierdzi córka. - Wciąż tylko każą jej badać mocz, który nigdy nie będzie dobry, ze względu na cewnik.

Ostatnio jest coraz gorzej

- Mama kuli się, jęczy i płacze - twierdzi kobieta. - To się powtarza nagminnie. A ja już nie mam siły z nimi rozmawiać. Być może traktują nas tak, bo widzą, że zbliża się to, co najgorsze, ale ja nie mogę przecież tak stać i patrzećm jak mama cierpi. Do szpitala boję się ją zawozić, bo gdy tylko otwierają się drzwi, widzę spojrzenia... Spędzamy tam kilka godzin. Ostatnio nawet kazano mi, żebym przewróciła ją sama na plecy, tak jak robię to w domu. Ledwo mnie było widać zza łóżka... Mama nie jest wprawdzie duża, ale przez ten niedowład, wydaje się trzy razy cięższa. Mam już strasznie sponiewierany kręgosłup. Robię co mogę, pielęgnuję jak dziecko. Mimo że cały czas leży, nie ma żadnych odleżyn. Elektrolity też są w porządku. Nie jest więc odwodniona, jak sugerowali niektórzy lekarze.

- Za każdym razem, gdy wzywam pogotowie oferują, że mogą zabrać mamę na SOR, ale nikt mi nie zagwarantuje, że przyjmą ja także na oddział. I koło się zamyka, nie wiadomo, co robić. Bo jak potem wrócić do domu? Rozumiem, że są przepisy, a szpital ma długi. Ale proszę postawić się w mojej sytuacji - mówi kobieta. - Co mam zrobić z mamą, której ani tirem, ani traktorem się nie przewiezie. Musi być odpowiednia karetka, dostosowana do transportu w pozycji leżącej i dwóch potężnych chłopów, którzy by ją jeszcze przenieśli. Człowiek chce pomóc i walczyć do końca, ale co rusz napotyka tylko blokady - żali się córka. - Pani doktor, która nas wypisywała, stwierdziła tylko - musi pani dać sobie radę. Ale pytam się, jak?

Nie jestem lekarzem, a i tak nauczyłam się wiele, jak trzeba podłączam kroplówki, robię wszystko, co trzeba przy PEGU (sonda, która wprowadza pokarm bezpośrednio do żołądka), zmieniam opatrunki, nie mówiąc już o higienie. Pielęgniarka przychodzi 3- 4 razy w tygodniu. Przez resztę czasu jestem zdana na siebie. Mierzę ciśnienie i czuwam, dzięki temu mama wciąż żyje. Ale ile tak można... Zgłaszam wizytę domową, lekarz kieruje nas do szpitala, zawożą nas w jedną stronę, a później radź sobie sam. Pytam więc, gdzie nasze składki? Jak widać oszczędza się na takich ludziach...

Szpital powołuje się na przepisy

- Szpital ma obowiązek zagwarantować transport choremu w celu odbycia leczenia, a więc do innego szpitala albo przychodni, a nie do domu - twierdzi dyrektor PZOZ Jolanta Kręcka, cytując przepisy ustawy o świadczeniu opieki zdrowotnej finansowanej ze środków publicznych. Art. 41 wymienia sytuacje bezpłatnego (dla ubezpieczonego) transportu sanitarnego, a faktycznie sprowadza się tylko do przewozu do innego zakładu opieki zdrowotnej, a nie do domu.

- Oczywiście jest problem z pacjentami, którzy wymagają transportu leżącego, a więc inwalidami - przyznaje dyrektor Kręcka. - Jeżeli są to osoby, które leżały w naszym szpitalu i zostały wypisane do domu, a mają schorzenie, uniemożliwiające im skorzystanie z komunikacji, szpital pokrywa koszty transportu. W przypadku pozostałych możemy go im zapewnić, ale za odpłatnością, w większości 100- procentową, a tylko przy nielicznych schorzeniach 50- procentową - podkreśla, dodając, że chory trafiający na SOR, nie jest wcale pacjentem szpitala. Jest tutaj tylko diagnozowany.

- Koszty przewozu do domu są nie do przyjęcia - uważa dyrektor. - Wcześniej faktycznie transporty takie były zlecane. Nie możemy być jednak taksówką, wożącą i odwożącą pacjentów - mówi uzasadniając to finansami.

- Jeśli lekarz zlecił karetkę, to zrobił to niezgodnie z prawem, ale z przyczyn etycznych - twierdzi dyrektor. - To ludzki odruch, w takich sytuacjach nie gnębię lekarzy. Inna sprawa, że nie ma właściwej informacji. Pacjent musi wiedzieć, że możemy wezwać dla niego karetkę, o ile za nią zapłaci.

Mamy podpisane także umowy z taxi, a numery telefonu są dostępne na SOR-ze. Jeśli ktoś sobie życzy, możemy dzwonić. Problemem jest również to, że pacjenci nie są informowani przez pogotowie, że jeśli nie zostaną przyjęci, rodzina musi zapewnić im odbiór. Powinni zabrać ze sobą dokumenty, buty, a w zimie wierzchnie okrycie i być przygotowani na koszty transportu. A często w ogóle o tym nie wiedzą.

Można było inaczej?

Możliwe, że w tym przypadku - jak twierdzi szefowa szpitala - byłoby lepiej dla pacjentki, gdyby zajął się nią dokładniej lekarz podstawowej opieki zdrowotnej.

- Można zrobić w domu badania, zobaczyć, co jest przyczyną - przekonuje Kręcka. - Jeżeli pani miała stany gorączkowe, to mogła to być np. infekcja w drogach moczowych, co przy cewnikowaniu dzieje się często, albo zmiany zapalne w płucach. Lekarz mógłby wykonać badania i podjąć próbę leczenia. Natomiast kierowanie wszystkich do szpitala, który wykonał już prawie wszystkie kontrakty, niekoniecznie jest dobrym rozwiązaniem.

Przyjęcie takiej osoby na oddział, nawet gorączkującej, stanowi dla niej duże ryzyko. Ma bowiem kontakt z wieloma zjadliwymi szczepami, możemy ją nieświadomie nadkazić. Mogę jedynie przeprosić, że w tym przypadku pacjentka nie została właściwie poinformowana. Mieszkańcy muszą być tego świadomi, że jeśli wzywają pogotowie i nie zostaną przyjęci na oddział, to rodzina ma obowiązek zapewnić im transport.

Narodowy Fundusz Zdrowia twierdzi już coś innego. Zdaniem Danuty Jackowskiej ze świętokrzyskiego oddziału NFZ, to szpital powinien go zagwarantować. Zresztą w wykazie czynności wykonywanych przez SOR, a także Szpitalny Oddział Ratunkowy, stanowiącym załącznik do Zarządzenia prezesa NFZ z 3 listopada 2009 r., jest o tym wyraźnie mowa.

- To wina nie doprecyzowanych przepisów - uważa Kręcka. Dodaje przy tym, że większość polskich szpitali, stosuje tę samą praktykę co ona.
- Jeżeli Fundusz płaciłby nam za takie transporty, moglibyśmy to robić - przekonuje dyrektor i zaraz dodaje, że wkrótce pojawi się więcej problemów. Bo w związku z wejściem w życie nowej ustawy o ZOZ-ach, to samorządy będą musiały pokrywać koszty transportu pacjenta do miejsca zamieszkania, w przypadku nieodebrania go przez rodzinę.

Sytuacja faktycznie robi chora, bo w tych wszystkich sporach i kłótniach, zginął po drodze sam pacjent. Zdrowy może być tylko ten, kto nie choruje. Tylko po co w tej sytuacji jest służba zdrowia...?

(An)

Dołącz do grona fanów Portalu Wirtualne Starachowice na Facebooku!

REKLAMA