AAA
Większość murem za włodarzami
Mieszkaniowe przydziały na wokandzie
Poniedzialek, 18 marca 2013r. (godz. 23:31)

Pokrzywdzeni przydziałem mieszkań gminnych składali w środę zeznania w trwającym procesie przeciwko włodarzom miasta. Tylko jeden ze świadków zeznał, że był skłonny przyjąć zdezelowany lokal, bo w większości takie gmina miała w dyspozycji.

fot. Gazeta Starachowicka
Nastepna wiadomosc:
ť Będzie asfalt nad torami

Poprzednia wiadomosc:
ť Otrzymają finansowe wsparcie

Sąd przesłuchał tym razem dwie urzędniczki Referatu Lokalowego, które zajmowały się w UM przyjmowaniem wniosków o najem, sporządzeniem umów i współpracą z radcami. Nie zeznały jednak nic odkrywczego. Zeznawali też prawnicy, reprezentujący urząd oraz mieszkankę, która dochodziła swoich praw do lokalu przed sądem.


- Pamiętam bardzo dokładnie sytuację mojej klientki, przyszła do mnie z maleńką córką. Mówiła, że od ponad 10 lat mieszka z dziadkami. Umówiła się z nimi ustnie, że będzie opiekowała się nimi do śmierci, w zamian za co zostanie zameldowana. Po śmierci babci chciała, żeby dziadek wykupił mieszkanie, ale był już stareńki i nie chciał się tym zajmować. Mieszkała tam z dwójką dzieci i chcąc zapewnić im lepsze warunki, inwestowała w mieszkanie własne pieniądze. Po śmierci seniora rodu, zwróciła się najpierw STBS, a potem do gminy, o najem tego lokalu. Pisała wnioski oraz podania, ale zgody nie otrzymała. Grożono jej nawet eksmisją, jeśli nie ureguluje stanu prawnego, a że były przesłanki, by iść z tym do sądu, postanowiłyśmy to zrobić. Skoro konkubina może ubiegać się o mieszkanie, to czemu nie wnuczka? W moim odczuciu ten zapis był niekonstytucyjny. Byłyśmy skłonne walczyć do końca, nawet i w Sądzie Najwyższym - mówiła w środę prawniczka.

Nie było takiej potrzeby, bo jednak udało się doprowadzić do ugody z Urzędem Miasta.

Pomoc na wagę złota

O tym, jak bardzo zbawienne były przyznane mieszkania zaświadczali przed sądem, ci którzy je wówczas dostali. Jedna z mieszkanek przyszła z dzieckiem na ręku. Gdy ubiegała się o mieszkanie miała już syna i była w ciąży z córeczką. Starania jednak zaczęła o wiele wcześniej, gdy miała jeszcze 16 lat. Z domu wyprowadziła się wcześnie, ze względu na kłótnie z matką, która wciąż "piła i nie najlepiej się prowadzała", jak to określiła.

- Chodziłam do prezydenta, składałam podania i zaświadczenia, ale nic to początkowo nie dało - zeznawała przed sądem. - Prezydent Bernatowicz stwierdził, że nie ma podstaw, a pan Capała obiecał pomoc, ale jak byłam u niego ponownie stwierdził, że nie wyraził zgody na to prezydent. Pomyślałam, że jeśli nie przyznają mi tego mieszkania, to i tak się do niego wprowadzę, nawet gdyby mieli mnie eksmitować. W czerwcu 2009 dostałam informację od pana Twardowskiego, że przyznano mi lokal, 39 m kw. na ul. Robotniczej, do całkowitego niemal remontu. Żaden z urzędników nie uzależniał swojej decyzji od jakiejkolwiek łapówki, której tak czy inaczej nigdy nikomu by nie dała. Do dziś jest wdzięczna osobom, dzięki którym ma gdzie mieszkać.
W podobnej sytuacji była inna młoda kobieta, która w 2009 roku złożyła podanie do gminy. Wówczas mieszkała jeszcze na lokatornym z mężem i rocznym synkiem, a z córką była w ciąży. Warunki mieli mizerne - mały, zagrzybiony pokoik z kuchnią bez łazienki i wody.

- Dopóki nie miałam dzieci, nie starałam się o mieszkanie. Kiedy złożyłam podanie, przyszła odpowiedź, że zostałam wciągnięta na listę. Rozmawiałam z panem Twardowskim, a mąż kilka razy z prezydentem oraz zastępcą, chyba panem Capałą - próbowała przypomnieć sobie kobieta.

Po jakimś czasie przydzielono im wreszcie niespełna 37 -metrowy lokal przy ulicy Widok w Starachowicach, całkowicie zdezelowany.

- Remont zrobił nam KomPUR - powiedziała kobieta. - Umowę podpisałam na 5 lat i ciągle w nim mieszkam.

Kolejna młoda mieszkanka opowiedziała sądowi bardzo podobną historię.
- Byłam w trudnej sytuacji życiowej, mieszkałam u rodziców z mężem i dzieckiem, a z nami dwóch braci i siostra - wyliczała mieszkanka. Potem doszły jeszcze bratowe i dzieci i w trzech małych pokojach gnieździło się razem dziewięciu członków rodziny.

- Byłam na wychowawczym, a mąż jeszcze pracował. Składaliśmy podania, chodziliśmy do "lokalówki" i rozmawialiśmy z wiceprezydentem. Nie wiem, dlaczego akurat ja lokal właściwie dostałam. Ktoś do nas zadzwonił i powiedział, że mamy przyjechać podpisać umowę. Mieszkanie przyznał nam prezydent Bernatowicz. Nie mam żadnej znajomej osoby, pracującej w urzędzie. Czy byłam umieszczona na liście? Nie wiem - powiedziała sądowi.

Pokrzywdzeni?

W o wiele bardziej bojowym tonie wypowiadała się trójka mieszkańców, którzy mieli być pokrzywdzeni w tej sprawie. Wszyscy byli na liście, ale tylko dwóm z nich gmina zaproponowała mieszkanie.

- Nie miałam żadnej propozycji z Urzędu Miasta. Dopiero w zeszłym roku zaproponowano mi lokal przy ulicy Żeromskiego, ale go nie przyjęłam, bo była tam ślepa kuchnia. Musiałabym ciągle świecić światło, a na to mnie nie stać, żyję ze skromnej emerytury. Dopiero w styczniu tego roku zaproponowano mi lokal na ul. Reja, nie wiem dokładnie ile ma metrów. Byłam na miejscu, widziałam mieszkanie i propozycje przyjęłam - powiedziała kobieta, która na liście była od roku 2004. Nie mogła sobie jednak przypomnieć, czy aktualizowała wnioski. Mówiła za to, że nie przyjęłaby mieszkań w dzielnicy Bugaj czy Widok, ani takich, które wymagały remontu.
- Czekałam na lokal o ludzkim standardzie - podkreśliła.

Dodała też, że na starej liście mieszkaniowej była na miejscu 10, a "jak przyszedł pan Bernatowicz spadła poniżej dwudziestki". Podczas śledztwa zeznała, że "trafił ją szlag", kiedy dowiedziała się o tym, że mieszkania dostają ludzie, których na liście nie ma.
Żadnej propozycji do dziś nie otrzymała rozwiedziona kobieta z dzieckiem mieszkająca na poddaszu z sześcioma członkami rodziny. O lokal zabiega od 2004 roku. Została wpisana na listę mieszkaniową, ale rzadko chodziła dopytywać się do urzędu.

- Sprawdzałam, która jestem na liście, wierzyłam, że jak przyjdzie moja kolejka, to mieszkanie dostanę. Przyjęłabym każdy lokal, w każdej dzielnicy, także do samodzielnego remontu - powiedziała.

Na lokal od 2007 roku czeka także młody mężczyzna z ulicy Widok, mieszkający z matką, siostrą i jej dzieckiem. Jemu Urząd Miasta dwa razy proponował mieszkanie w dzielnicy Widok, ale mężczyzna za każdym razem odmówił ze względu na "okolicę i towarzystwo". Dodał też, że nie chce lokalu, który musiałby remontować.

- Nie oczekuję nie wiadomo czego, ale normalnych warunków. Skoro jestem osobą młodą i złożyłem wniosek do gminy, to dlaczego mam mieszkać z ludźmi, którzy piją alkohol? Chcę przyzwoitej lokalizacji i w normalnym sąsiedztwie - podał sądowi motywy.

Kolejna rozprawa już w kwietniu, nie będą na niej przesłuchiwani miejscy radni, bo żaden jak dotąd nie przyznał się do napisania anonimu do Prokuratury Generalnej szkalującego wiceprezydenta Sylwestra Kwietnia, a podpisanego Radni Urzędu Miasta.

(An)

DOŁĄCZ DO NAS NA FACEBOOKU

REKLAMA