AAA
Zagląda w duszę zabytkom
Starachowicka konserwatorka
Wtorek, 08 wrzesnia 2009r. (godz. 10:00)

Pracuje niczym detektyw. Bywa, że miesiącami odkrywa historię obiektu, z dentystyczną dokładnością, zdejmując kolejne warstwy farby, lub prześwietlając go rentgenem na wylot. Zachowuje się niczym Julia z „Szachownicy Flamandzkiej”, która pod „Partią szachów” Pietera van Huys’a odnajduje wskazówki do rozwiązania tajemnicy sprzed 500 laty. Z tą samą pasją i szacunkiem dla oryginalnej substancji pani Natalia przywraca blask zapomnianym już zabytkom.

fot. Gazeta Starachowicka

Wygląda niepozornie. Mała, drobna blondynka, którą trudno wyobrazić sobie skaczącą po rusztowaniach z wiertarką w dłoni, zwłaszcza, że – jak sama przyznaje – ma lęk wysokości. Ale gdy tylko rozpoczyna pracę, wszystko inne przestaje istnieć. Z detektywistycznym zacięciem bada przeszłość każdego zabytku, by potem móc mu przywrócić dawny blask. Kto by pomyślał, że chodzi o mieszkankę Starachowic.


O swoich zdolnościach plastycznych Natalia Pawłowska wiedziała od dawna. Aby je rozwijać, uczęszczała do Państwowego Ogniska Plastycznego. Po ogólniaku rozpoczęła studia z zakresu wychowania plastycznego w Kielcach. Szybko jednak stwierdziła, że to nie to i zdecydowała się na konserwację zabytków, za którą wyjechała aż do Torunia.

- Początkowo myślałam o malarstwie czy grafice. Szybko jednak przekonałam się, że nie jestem tak dobrym malarzem, by odnosić wielkie sukcesy na tym polu. Z pewnością nie zrobiłabym żadnej oszałamiającej kariery, dlatego postanowiłam zająć się czymś innym – mówi pani Natalia.
Studia do łatwych nie należały. Już same egzaminy przysporzyły jej wiele trudności.

- Musiałam zdawać chemię i historię sztuki, pozytywnie przejść egzaminy praktyczne z rysunku i malarstwa, które trwały trzy dni, a wcześniej przegląd teczek - wspomina. - Później czekało mnie dużo zajęć: malarstwo, rysunek, rzeźba, złotnictwo, metodyka konserwatorska i jeszcze więcej teorii – historia sztuki, chemia, żywice sztuczne, mikrobiologia i wiele innych – wymienia.

- Dopiero po czwartym roku zaczęliśmy spędzać więcej czasu w pracowni. A na szóstym zajęliśmy się już wyłącznie obiektem dyplomowym. Żeby jednak nie było za łatwo, musiałam napisać pracę magisterską, której temat zupełnie odbiegał od dyplomowej. Tam zajmowałam się obrazem madonny, a tu malarstwem ściennym. Badałam środki do podklejania i spajania tynków – opowiada konserwatorka.


Praktyki i pierwsze wyjazdy
Pierwsze prace przeprowadziła już po drugim roku, podczas wakacyjnych praktyk.

- Byliśmy w Skępem, w kościele Ojców Bernardynów – wspomina. – Na kolejny wyjazd pojechaliśmy do Dębowej Łąki. Był tam zapomniany kościółek w starym parku, czynny tylko w święta. Pod warstwą farby olejnej, odnaleziono w nim ścienne herby. Całe prezbiterium było nimi wymalowane. Na podstawie zachowanych fragmentów, musieliśmy odtworzyć je na jednej ścianie.
Później przyszła Słowacja i jeden z tamtejszych pałaców, tuż pod węgierską granicą.

- Zamek był ogromny, ale w opłakanym stanie. Nie było dachu, ściany gniły, wszystko się sypało. Hrabina miała kaprys, by go odnowić i zamienić w ekskluzywny hotel. Nasza sala była jedyną, która posiadała sufit i podłogi. Królowały w nich dość naiwne malowidła pałacowe z połowy XVII wieku – opowiada GAZECIE.

Innym razem pracowała w cerkwi.

- W Górowie Iławeckim odnawialiśmy polichromowany strop – mówi. – Mam stamtąd wspaniałe wspomnienia. Ta praca wiąże się z poznawaniem różnych kultur, grup społecznych, nowych ludzi. Nie wszyscy, którzy odwiedzali nas podczas prac, potrafili mówić po polsku. Mimo to odnosili się do nas z wielką serdecznością.

Od kilku miesięcy pani Natalia ma własną firmę i jeździ po Polsce szukając naznaczonych zębem czasu zabytków, nadających się do renowacji.
- Kiedyś istniały Polskie Zakłady Konserwacji. Konserwator dostawał przydział i jechał w określone miejsce. Dziś sam musi znaleźć sobie pracę – mówi artystka.

A z pozyskaniem zleceń, jak w każdej branży, bywa różnie.
- Jedni kierują małymi parafiami na wsi, które, nie daj Boże, okazują się zabytkowymi. Bo gdy tylko coś zaczyna się sypać, od razu pojawia się problem. Takie obiekty są ogromnym wyzwaniem, z którym księża nie zawsze dają sobie radę. Wszystko podlega tu ścisłej kontroli. Nic nie można samemu zrobić. Natomiast nie wszyscy mają siłę przebicia, by walczyć o fundusze. Jeżeli jednak parafia jest duża, a ksiądz „obrotny”, to można zrobić dla niej naprawdę wiele.
Później trzeba tylko umiejętnie poprowadzić rozmowę. Jest rzeczą oczywistą, że każdy chciałby płacić jak najmniej, a my mamy nadzieję trochę zarobić. Tym bardziej że wkładamy w to dużo pracy i energii, nie mówiąc już o czasie, który spędzamy z dala od rodziny. Czasem mieszkańcy oburzają się, że trwa to tak długo. A my przecież pracujemy narzędziami dentystycznymi, którymi uzupełniamy ubytki, ale nie w zębach, a na obrazach lub innych obiektach – relacjonuje swoje doświadczenia.


Na wylot prześwietla obiekty
Za każdym razem prace poprzedzane są dokładnymi analizami. .
- Przeprowadzamy badania historyczne. Poszukujemy literatury, która opisywałaby interesujące nas zabytki. Każdy z nich przypisany jest do określonego katalogu. Gdy mamy to już za sobą, przeprowadzamy oględziny samego obiektu. Robimy tzw. odkrywki - zdejmujemy kolejne warstwy najczęściej farby, poddając je szczegółowym analizom chemicznym i badając pod mikroskopem.

Wcześniej robiliśmy to sami, dziś zlecamy firmom zewnętrznym. Nie ma na to czasu. Ważne, by wiedzieć w jakich miejscach szukać, żeby przekonać się, co było zmieniane. Odkrywki najlepiej robić blisko ramy, gdzie są jakieś przejścia bryły w bryłę i szukać starszych warstw. Dzięki temu możemy stwierdzić, jak wyglądał dany obraz setki lat wcześniej.

Bywa, że to, co odkryje, zaskakują ją samą. Tak było w przypadku madonny, która stanowiła jej dyplomowy obiekt.

- Sam obraz wyglądał podejrzanie. Miał pewne zgrubienia, które nasunęły mi myśl, że pod spodem musi być coś ukryte. Przeprowadziłam szereg badań. Pobrałam maleńką próbkę z najgłębszej warstwy, płótna. Po zatopieniu jej w specjalnej kostce żywicy, mogłam swobodnie oglądać pod mikroskopem, badając poszczególne warstwy.

W płaszczu madonny, który na pierwszy rzut oka był granatowy, pojawiały się inne kolory- szarość, purpura, zieleń i czerwień. Postanowiłam więc iść dalej w swoich badaniach i zrobić rentgen tego obrazu. Wtedy okazało się, że za wizerunkiem, który widzieliśmy, znajduje się wcześniejsza Matka Boska, w zupełnie innym układzie. Drobniejsza, z wielką perłową koroną. Ale, że obiekt był własnością prywatnego właściciela, do niego należała decyzja o tym, czy ściągamy przednie warstwy. Zorganizowaliśmy także konsultacje z udziałem innych konserwatorów.

Inaczej się podchodzi do obiektów historycznych czy wręcz muzealnych, w których można pokusić się o dotarcie do oryginału, bo – im starsze, tym cenniejsze, a inaczej do pamiątek, które od wieków pozostawały w rodzinie.

Taka ingerencja nie zawsze może przynieść zamierzony efekt. W tym przypadku, po rozmowie z właścicielem stwierdziliśmy, że odkrywanie pierwotnej warstwy nie będzie dobre dla obrazu, zwłaszcza, że nie byliśmy w stanie zbadać, jak dużo zachowało się tego pierwotnego wizerunku i czy jest on w na tyle dobrym stanie, by dało się go odsłonić w całości.

Wprawdzie są pewne metody pozwalające na rozdzielenie dwóch malowideł leżących na sobie, ale to bardzo trudne zadanie. Zresztą nie zawsze wykonalne. Tylko wtedy, gdy dwa obrazy zostały wykonane w różnych technikach, np. w temperowej i olejnej. Warstwy chemiczne, przy działaniu różnych środków, da się wówczas rozdzielić, na zasadzie odrywania czy podcinania górnego obrazu.

W tym wypadku warstwy bardzo przemieszane. W jednym miejscu było ich 7, w innym 3. Dlatego jakakolwiek próba rozdzielania ich była bardzo ryzykowna. Dokonałam tylko konserwacji znanego wizerunku.
Ale satysfakcja z odkrycia pozostała – mówi pani Natalia.

Z szacunkiem do oryginału
Niemal za każdym razem udaje się odnaleźć coś nowego.
- Bardzo często przyjeżdżając na obiekt zastajemy określone malowidła. Dopiero podczas odkrywek natrafiamy na interesujące szczegóły. Wielokrotnie zmieniana jest rama, w zależności od gustu czy okresu.

Rzadko spotyka się malowidła XVII czy XVIII – wieczne, bo one są przykryte XIX – wiecznymi malunkami. Każda nasza decyzja jest jednak dokładnie przemyślana, przedyskutowana i podparta odpowiednimi badaniami, inaczej zapanowałaby „wolna Amerykanka”.

Przez całe studia wpajano nam do głowy poczucie etyki i estetyki. Mamy więc wrodzony szacunek do substancji oryginalnej. I to w dużym stopniu odróżnia nas od kogoś, kto mógłby wykonywać ten zawód nie mając przygotowania uczelnianego. Może zrobiłby to świetnie, ale z pewnością nie uszanowałby oryginału. A nam nie wolno go zniszczyć, dodać za dużo, a czasem za mało.

Trzeba to wszystko wyważyć. Znaleźć złoty środek, co nie jest łatwe. Nawet niektórzy konserwatorzy mają z tym czasem problem. Sama widziałam zabytkowe obiekty, które były zrobione praktycznie na nowo. To smutne. Być może mówię tak, bo jestem z toruńskiej szkoły konserwacji, która podchodzi do tego z dużym rozsądkiem.

Zawsze staramy się zachować jak najwięcej z oryginału. Nigdy nie robimy niczego na „nówkę”. Nawet stare werniksy, które są już pożółkłe, staramy się zachować na obrazie, odpowiednio je ścieniając. Jeżeli są spękania, to zabezpieczamy, by nie odpadły. Nic tu nie odbywa się na „blaszkę”. Trochę patyny jest zawsze wskazane – przekonuje artystka.

Czasem praca pani Natalii przypomina wspinaczkę wysokogórską, bo żeby odnowić jakiś ołtarz czy strop musi wdrapać się kilkanaście metrów nad ziemię. Tak było na przykład w Górowie, gdzie strop znajdował się na wysokości 15 metrów.

- Samo rusztowanie na głównym ołtarzu miało 11 metrów. Zawsze, gdy wchodziłam na nie odczuwałam pewien lęk. Nigdy nie jest tak, że beztrosko hasam sobie po nim z wiertarką. A lęk wysokości w niczym nie pomaga. Na szczęście, po pierwszym tygodniu wszystko zazwyczaj wraca do normy. Ołtarz w Janowie był szczególnie rozbudowany.

Czasami należało wejść na jakiś element jego konstrukcji, by przeprowadzić odpowiednie prace. Z początku nawet nie było mowy, bym postawiła nogę na jakiejś kolumnie. Później dałam już jakoś radę.

Cierpliwość wskazana
Jedynym, co czasem zniechęca panią Natalię, jest żmudne oczyszczanie zabytków.
- Bywa, że robimy to miesiącami, używając do tego silnych środków chemicznych. Wdychanie ich przez cały dzień nie jest ani przyjemne, ani tym bardziej zdrowe. Trzeba mieć dużo samozaparcia. Ale samo poszukiwanie i etap końcowy daje dużo satysfakcji.

Największą samodzielną pracą, którą do tej pory wykonała jest odrestaurowanie obrazu z ołtarza św. Wiktora, który mierzył prawie 160 cm.

- Miał niezabezpieczoną warstwę malarską, która bardzo się kruszyła. Bałam się, że podczas jazdy odpadnie albo nos, albo oko, bo przyczepność do podłoża była znikoma. Musiałam przeprowadzić wiele zabiegów, by wszystko się udało. Dziś jest już zamontowany na ołtarzu. Za każdym razem, gdy tylko patrzę na niego, jestem dumna.

Tak jest zawsze, gdy pomyślnie zakończy jakieś zadanie. A osobom, które myślą o wyborze tego zawodu radzi:

- Trzeba mieć uzdolnienia plastyczne i być dobrym kolorystą. A do tego cierpliwość i zmysł organizacji. Dobry konserwator powinien być jak strateg – odpowiednio zaplanować pracę na najbliższy czas.

(An)

REKLAMA