AAA
Czy dopadnie nas demografia?
Okiem obserwatora
Piatek, 10 czerwca 2011r. (godz. 22:35)

Demografia dla Polski jest nieubłagana i naukowcy zaczynają bić na alarm, gdyż - pomimo wkroczenia w dojrzałe życie pokolenia z rocznika wyżu lat osiemdziesiątych - sytuacja staje się dramatyczna. W 2009 roku urodziło się w Polsce 419,4 tys. dzieci, a w ubiegłym tylko 413,3 tys. (jeszcze w styczniu GUS szacował liczbę urodzin na 418 tys.).

Grzegorz Walendzik - radny w latach 1990-2010
Grzegorz Walendzik - radny w latach 1990-2010
fot. Gazeta Starachowicka

Następuje gwałtowne odwracanie się tendencji w zakresie urodzin. Polska wygląda marnie w skali międzynarodowej, zajmując 209. miejsce na 223 kraje, jakie klasyfikuje The Word Factbook, jeśli chodzi o wskaźnik dzietności.


Polityka poszczególnych rządów w ostatnich dziesięciu latach nie była zbyt przychylna dla rodzin decydujących się na posiadanie dzieci. Czy dzieci są sprawą "prywatną" lub "zbytkiem" nie pasującym do czasów współczesnych?

Należy jednak pamiętać (można tu cytować wiele prac naukowych), że liczba ludności danego kraju decyduje - oprócz dochodów ludności - o popycie konsumpcyjnym, który napędza gospodarkę. Poza tym pozycja kraju na arenie międzynarodowej zależy od wielkości populacji - politycy lubią mówić, że należy nam się odpowiednie miejsce w Europie ze względu na liczbę mieszkańców.

Z drugiej strony to nie slogan, ale prawdziwe stwierdzenie, że dzieci to inwestycja nie tylko dla rodziców, to także inwestycja dokonywana na rzecz całego społeczeństwa. A skoro tak jest, to w tej inwestycji powinny uczestniczyć władze publiczne, zarówno rządowe, jak i samorządowe w większym niż dotychczas stopniu. Naukowcy podkreślają - nie chodzi o to, aby tylko płacić rodzicom za to, że mają dzieci. Chodzi o to, aby likwidować bariery zniechęcające rodziców do ich posiadania.

Patrząc na wprowadzane przepisy można stwierdzić, że praktycznie na miano prorodzinnych zasługują zaledwie trzy regulacje. Od 2008 roku obowiązuje podatkowa ulga rodzinna (do 2007 r. polski system podatkowy, jako jeden z nielicznych wśród krajów OECD i UE nie dostrzegał trudu rodziców w wychowywaniu potomstwa), w 2009 roku weszła w życie ustawa rodzinna, a w kwietniu tego roku żłobkowa.

Niestety, obecnie mamy niższy wskaźnik dzietności niż Chińczycy, którzy od lat prowadzą politykę jednego dziecka. Jednakże z badań prowadzonych przez socjologów wynika, że Polacy chcą mieć więcej dzieci niż posiadają. Co im przeszkadza i co jest potrzebne, aby spowodować generalny wzrost dzietności w Polsce?

Wskazuje się na to, że pierwszą sprawą jest rozwój dobrej jakości usług publicznych - zmniejszy to nie tylko koszty bezpośrednie rodziców, ale też pośrednie. To ogromne zadanie od służby zdrowia, poprzez usługi edukacyjno-opiekuńcze dla dzieci w wieku 0-6 lat i wieku szkolnym do usług dotyczących zajęć pozaszkolnych. Kolejną sprawą są urlopy związane z wychowywaniem dzieci i organizacja pracy sprzyjająca łączeniu jej z obowiązkami rodzinnymi.

Niebagatelne jest też zmniejszenie bezpośrednich wydatków na dzieci przez transfery finansowe, ale także niedopłatne świadczenie usług. Wskazuje się, że już powinniśmy zacząć tworzyć dobry system edukacji i opieki nad dziećmi. I to nie tylko nad dziećmi w okresie do 2 lat, ale także w przedszkolach i szkołach.

Wielu nie tylko znawców tematu wskazuje, że szkoła nie zapewnia dobrej opieki, np. dzieciom z pierwszej czy drugiej klasy, tym bardziej że trafiają już do niej 5- i 6-latki. One kończą zajęcia o godz. 12.00 lub we wczesnych godzinach popołudniowych i co mają zrobić ich rodzice?

Do szkół powinny też wrócić higienistki i opieka dentystyczna. Niestety, sytuacja finansowa, a może też i brak poczucia wagi tematu powoduje, że samorządy (szczególnie miejskie i gminne) unikają tworzenia obecnie placówek przedszkolnych, a rodzice ponoszą koszty na czesne w prywatnych przedszkolach. Tymczasem odpowiedzialność rozkłada się równo.

Naukowcy alarmują, że społeczności lokalne nie są przygotowane na wyzwania demograficzne. Wskazują, że o dzieciach nie należy mówić wyłącznie w kategoriach przyrostu naturalnego.

Dzieci to także inwestycja - bez nich gospodarka skazana jest na stagnację lub regres. Sytuacja braku dzieci w wieku szkolnym i przedszkolnym i deficyt ludzi młodych w wieku produkcyjnych za kilka lat zacznie się pogarszać w Starachowicach w większym tempie niż w dużych aglomeracjach.

Lokalnie nie ma żadnych form polityki prorodzinnej. Za takie na pewno nie można uznać pikników, festynów i imprez masowych (nie neguję ich potrzeby, lecz trzeba je dzielić z innymi działaniami), które służą raczej promowaniu się lokalnych decydentów niż wspieraniu rodziny.

Brak jest też ostatnio zainteresowania władz lokalnych sprawą tworzenia nowych miejsc pracy dla ludzi młodych, wchodzących w dorosłe życie. Panuje tutaj pełny "wolny rynek", a władze zostawiają tę sprawę lokalnym przedsiębiorcom, którzy nie tylko w mniemaniu rządzących mają obowiązek tworzenia miejsc pracy, ale i także dofinansowywania imprez publicznych służących celom wizerunkowym panującej władzy.

Konsekwencją powyższego będzie gwałtowna ucieczka ludzi młodych do dużych metropolii oraz zmniejszanie się ludności Starachowic i okolic. Finansowymi skutkami zaś zmniejszenie się dochodów z tytułu podatków i ogólne ubożenie miasta. Czy taka nas czeka przyszłość, czy można to jeszcze zmienić?

Grzegorz Walendzik
(radny w latach 1990-2010)

REKLAMA