AAA
Jak ptasiarz ze Starachowic „zbudował” Puszczę Jodłową
Warto zobaczyć to na własne oczy!
Piatek, 22 kwietnia 2011r. (godz. 12:42)

fot. Gazeta Starachowicka

Począwszy od najdrobniejszego kamyka, aż po głaz znajdujący się w Gołoborzu. Większość tego niezwykłego spektaklu światła i dźwięku, a także żywej przyrody, który od kilku miesięcy można oglądać w Muzeum Przyrodniczym na Świętym Krzyżu, powstała z niemałym udziałem starachowiczanina – Jacka Majora, który uczestniczył już wcześniej w tworzeniu arboretum w Marculach. Był już w swym życiu fotografem, plastykiem, a nawet dziennikarzem, teraz natomiast bawi się w „budowniczego” przyrody, tak w rzeczywistości, jak i trójwymiarze. Bo jego prace można zobaczyć też w komputerze. A niewykluczone, że wkrótce zaczną się również ruszać…

Jacek Major
Jacek Major
fot. Gazeta Starachowicka
Nastepna wiadomosc:
ť Wesołych Świąt

Poprzednia wiadomosc:
ť Zniszczyli auto dyrektorce szpitala

Po jednej stronie zielone, pokryte lasami wzgórza, po drugiej - zalesione szczyty, otoczone pasiakami pól. Tak właśnie wygląda wpływ człowieka na otaczające go środowisko, co w realistyczny sposób przedstawiono na jednej z plansz w Muzeum na Świętym Krzyżu. W kolejnej sali cofamy się w jeszcze dalszą przeszłość, na dno ciepłego morza, do czasów, kiedy na ląd wyszły pierwsze czworonożne zwierzęta. I tu trafiamy na tetrapoda z Zachełmia, który pierwszy odcisnął ślady swych łap na mokrym piasku, a było to 395 milionów lat temu. Wszystkim obrazom pokazującym dawno wymarłe stwory towarzyszą ich ślady - odciski lub skamieniałości. Tylko dinozaur w naturalnej wielkości zaczaił się na gości za drzwiami.


Z odległych epok wracamy do współczesności w sam środek Puszczy Jodłowej. Oglądamy jakby żywcem przeniesione najciekawsze jej fragmenty: jodłowy las, buczynę, podmokłą łąkę, Gołoborze, modrzewie z Góry Chełmowej. Naszym przewodnikiem jest Krystyna Czubówna, a właściwie jej głos dobrze znany z filmów przyrodniczych, który opowiada teraz o mieszkańcach parku, ich zwyczajach, zagrożeniach i potrzebie ochrony. Tutaj można z bliska przyjrzeć się małemu lisowi, jeleniowi, bobrowi czy kunie - zwierzakom, których nie spotkamy wędrując szlakiem, bo zanim je dostrzeżemy uciekną pewnie spłoszone.

Tylko tutaj można przekonać się ile gryzoni buszuje w ściółce, zajrzeć do mrowiska czy w korony drzew, bo bogactwo ptaków w parku jest ogromne, tyle że trudno zauważalne. Spotkanie z czarnym bocianem czy sowami to rzadkość, a tu stoją przed nami w pełnym majestacie. Przez szkło powiększające można przyjrzeć się stworzeniom, które żyją w pniach martwych drzew, albo na nich. Niemal niewidoczne gołym okiem, zachwycają kolorami i kształtami, co niewątpliwie jest również zasługą Jacka Majora ze Starachowic, który na zlecenie jednej z firm zajął się aranżacją i wykonaniem wystawy. Aż 90 proc. tego, co można tam zobaczyć, powstało z jego niemałym udziałem. Wiadomo, że większość eksponatów przywędrowała z kraju, bo są to głównie zwierzęta preparowane, ale można również odnaleźć wśród nich sztuczne modele, które do złudzenia przypominają prawdziwe, jak jaszczurka żyworódka, dżdżownice, poczwarki, czy choćby grzyby. Wszystkie one wyszły spod ręki pana Jacka. Ale byli i inni, którzy wykonali żaby, czy alozaura. Jak to się stało, że starachowiczanin, znalazł się w tym teamie?

Zadzwonili więc pojechał

- Zadzwonili któregoś dnia i zapytali, czy nie przyjechałbym do nich. Wziąłem więc prace i pojechałem – opowiada pan Jacek. – Chyba przypadliśmy sobie do gustu, bo potem wszystko poszło już szybko. W niektórych sprawach dano mi wolną rękę. Mogłem puścić wodze fantazji i zaproponować coś od siebie. Pieczę nad wszystkim sprawowali oczywiście specjaliści, którzy zgłaszali różne poprawki.

Wszystko musiało odpowiadać rzeczywistości. Prace trwały kilka miesięcy, od czerwca do października. Przez cały ten czas pan Jacek mieszkał w muzeum.

- Gdy przyjechałem tu po raz pierwszy, kiedy chodziłem jeszcze do szkoły, zamarzyło się mi, żeby - zamieszkać kiedyś na Św. Krzyżu. No i spełniło się – śmieje się mężczyzna.
– Dzięki uprzejmości dyrekcji, a także kustosza muzeum, spędziłem tu kilka dobrych miesięcy, a przy okazji odnowiłem też swoje siły, zarówno fizyczne, jak i psychiczne. Była to znakomita przygoda, a przy tym wspaniała frajda – przyznaje. – Bo zostawiłem tam jakąś cząstkę po sobie.

Nie po raz pierwszy wcielił się w rolę „budowniczego”. Już wcześniej tworzył dioramy w Marculach. Tym razem jednak możliwości miał większe.

- Gdy tam dotarłem, były zrobione konstrukcje i stały już drzewa, a ja bawiłem się dalej w tworzenie podłoża i reszty – opowiada pan Jacek. – Oczywiście zaczęło się od burzy mózgów. Trwało to jakieś 2 – 3 dni, a potem wziąłem się zaraz do pracy. Gdy ma się wyobraźnię, nie trzeba się długo zastanawiać.
Prace nabrały tempa.

- Siedziałem tam cały czas – mówi mężczyzna. – Miałem możliwość „wyżyć się” twórczo od rana do późnego wieczora.

Średniowiecze kontra nowoczesność

Z początku miał wątpliwości, czy w dobie multimediów i rozwiniętej już informatyzacji, pomysł się przyjmie. Ale dziś co do tego nie ma już żadnych wątpliwości. Bo nie każdy lubi oglądać tylko szklane ekrany. Niektórzy woleliby poczuć zapach lasu, czy dotknąć zwykłego liścia. I z myślą o nich powstała wystawa.

Szkoda tylko, że wojewódzki konserwator zabytków nie zgodził się na modernizację tego obiektu, bo pewnie robiłaby ona jeszcze większe wrażenie. Poprzez zabudowanie okien czy zmianę koloru, można było uzyskać jeszcze większy efekt, zwłaszcza że cała wycieczka odbywa się w sporych ciemnościach, a przy przejściu z działu do działu, rozświetlają je reflektory. Zwiedzający słyszą też dźwięki zwierząt. Nie jest ich dużo, bo w lesie przeważnie panuje cisza. Za to obejrzeć można wiele dioram, wykonanych przez pana Jacka. Część z nich pokazuje historię przemysłu, a także rolnictwa.

- Pracowałem również przy tłach – dodaje starachowiczanin. - Są to wydruki wielkoformatowe i wszystkie podłoża, czyli ziemia, trawa i mchy. Staraliśmy się zrobić to tak, aby wyglądało jak najbardziej realistycznie – mówi mężczyzna.
Dlatego wiele z elementów pozyskiwali sami, podczas wypraw do lasu, czy w inne miejsca.

- Zbieraliśmy roślinki, albo owady, wszystko oczywiście zgodnie z przepisami. Muzeum miało zgodę na odławianie np. czterech biegaczy skórzastych – mówi pan Jacek, który szybko tłumaczy, że są to duże owady z rzędu chrząszczy, a ich zbieranie nie jest tak proste. Czasem pomagała sama natura.

- Na jednej z dioram miałem umieścić nekrofagi, czyli owady, które żerują na martwych organizmach. Początkowo myślałam, że zrobię model rozkładającego się mięsa, ale trafiła się lepsza okazja. Któregoś dnia rozbił się o szybę krogulec. Wystarczyło tylko, by „zajęły” się nim robaczki. Pamiętam, jak dyrektor chwalił, widząc efekt końcowy – ale musiał się pan napracować. A ja wbrew pozorom zrobiłem niewiele. Zresztą, gdyby wsadzić tam nos, pewnie jeszcze by było to czuć… Natura jak widać pomagała dobitnie.

Pozyskano również nowe preparaty zwierząt, większość zakupiono od jednego z najlepszych preparatorów w Polsce. W przypadku gadów czy płazów, zrobione zostały modele.

Lepił jaszczurki i gniazda

- Ja na przykład wykonałem jaszczurki – mówi pan Jacek. – Z początku miały to być prawdziwe eksponaty, ale władzom muzeum nie udało się ich pozyskać. Pamiętam, że gdy pojechałem do domu zrobiłem jaszczurkę żyworódkę. Mile mnie połechtało, kiedy kobieta, która „odbierała” ten dział, dała się nabrać. „Podobno nie dało się tego załatwić, a tu proszę – jaszczurka jak nic” – mówiła. Sam jej dopiero zdradziłem, że zwierzę nie jest prawdziwe.
Jak na tak małe stworzonko okazało się dość pracochłonne.

- Zajęło mi ono dobre dwa dni – mówi mężczyzna. Praca nad nim przypominała zwykłe lepienie z plasteliny, tyle że zamiast niej używał specjalnej masy. Potem jeszcze malowanie i utwardzanie.

Najwięcej trudności, ale i satysfakcji sprawiły mu gniazda strzyżyka i mysikrólika, które musiał samodzielnie „ulepić”.
- Więcej na ten temat wie oczywiście ptak – żartuje pan Jacek. – Ja znam to tylko z pozycji obserwatora. Ale poszło mi chyba całkiem nieźle, bo odpowiedzialna za to pani, powiedziała patrząc na nie, że wyobraża sobie mnie, jak je robię … z piórkami – śmieje się mężczyzna. - Zrobienie gniazda zajęło mi cały dzień. Siedziałem z tym do wieczora. Musiałem wsadzić parę patyczków, by upleść na nich gniazdko z włosia i trawek. Oczywiście nie bawiłem się tak jak ptak, bo byłoby to niemożliwe, ale udało się. Czułem satysfakcję, bo podobało się ludziom – przyznaje mężczyzna.
Zobrazował też „kawałek życia pod ziemią”.

- Tu łasica goni mysz, a tam znowu korytarz i jakieś nory, a nawet kret – opowiada pan Jacek. – Zrobiłem też dwie dżdżownice i kawałek poczwarki, a w lesie znalazłem kokon.

Trudno też nie zauważyć ogromnych głazów, które obrazują tam Gołoborze.

- W zamyśle przewidziano dosyć solidną konstrukcję, ale trzeba było od niej odstąpić, ze względu na ograniczoną powierzchnię. Łatwo nie było, ale panowie, którzy przynosili kamienie zaparli się, że wniosą na górę ogromny głaz. Sam im pomagałem, ledwo ośmiu chłopa go udźwignęło. A teraz stoi pośrodku muzeum.

Zawsze kierował się pasją.

Równie dużo energii włożono w dział prehistorii. Wszystko zostało tu przemyślane. Olbrzymi alozaur, zrobiony w Bałtowie, modele amonitu, małego tetrapoda, ryby pancernej, której szczątki znaleziono w pobliżu, czy zęba, należącego do mastodonta. Trudno było do tego znaleźć lepszą osobę. Przyrodę kocha od dawna, natomiast ptakami zajmuje się już od ponad 25 lat. Miał dobry kontakt z Katedrą Ptaków na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie, dla której zbierał różne informacje. I tak powstała pierwsza publikacja z jego udziałem – „Atlas Ptaków Małopolskich”, a później kolejne. Udzielał się przy tym w różnych organizacjach, uczestniczył w badaniach, a także monitoringu ptaków lęgowych, co mogło niektórych dziwić, bo z wykształcenia był ekonomistą.

Bardziej jednak zasłynął, jako fotograf czy plastyk. Przez pewien czas parał się też dziennikarstwem.
- Robiłem to, co umiałem najlepiej – mówi dziś. – To była fajna przygoda. Wciąż utrzymuję kontakt z Muńkiem Staszczykiem czy „Glacą” ze Sweet Noise’ów. Miło popatrzeć na zdjęcia z panią Frąckowiak, czy Zbigniewem Wodeckim, który okazał się duszą człowiekiem.

Teraz natomiast zajął się grafiką komputerową. Ze względu na chorobę, fotografia poszła nieco w odstawkę. Ale jest z siebie ogromnie dumny, bo w wieku 55 lat nauczył się takich programów jak 3D max czy Cinema 3D.
- Nie potrafię jeszcze poruszać postaciami, ale podejrzewam, że za chwilę to zrobię – śmieje się pan Jacek.
Dzięki internetowi poznał już wielu ludzi z branży m.in. znanego w tym środowisku Vlada Konstantinova, a także Anglika, który pomagał przy Avatarze.

- Kiedy pisaliśmy do siebie na skypie, padło pytanie o to, ile mam lat, a potem kolejne z niedowierzaniem – opowiada mężczyzna. I choć przyznaje, że dużo musi się jeszcze nauczyć, to wnosi nowe spojrzenie i świeży powiew w to środowisko. Stworzony przez niego hunter myśliwy nie jest strasznym potworem, który miałby groźne zębiska, ale dobrotliwym na pozór stworkiem z twarzą pucułka. Robi też inne rzeczy, jak wieloryby czy dinozaury. Zaproponowano mu również, by wykonał trójwymiarowe modele odkrytego niedawno kotozaura, które można by pokazywać także w szkołach. Ale póki co zajął się ptasimi nogami, w dosłownym tego słowa znaczeniu. Wykonał ich sporo dla muzeum powstającego na Śląsku. Wkrótce można je będzie tam obejrzeć.

(An)

REKLAMA